Blog przeniesiony

Informuję, że od listopada 2014 niniejszy blog jest prowadzony na nowej stronie xjacek.bartymeusz.pl

środa, 22 grudnia 2010

Ciało i duch

Pisząc ostatnio o Komunii św. nie napisałem wszystkiego, co można by powiedzieć w tym temacie. Wprawdzie będę pisał o trochę innej sprawie, ale nawiążę do tamtego tematu.

Nieraz słyszę pytania dotyczące czystości przedmałżeńskiej. Pojawia się pytanie, dlaczego nie można współżyć przed ślubem. Argumentem, który ma przekonać do tego grzesznego procederu miałaby być potrzeba wypróbowania się. 

Zostawmy na chwilę sferę seksualną. Bo są oczywiście inne problemy, z którymi ludzie przychodzą do mnie. Okazuje się, że z ich życiem jest źle. Brakuje sensu życia, brakuje miłości, zgody w rodzinie. Szukają oni odpowiedzi, gdzie jest problem, pytają jak rozwiązać. Nieraz obwiniają Boga o to, że się nie opiekuje nimi. 

Spróbujmy to zebrać razem i wskazać najczęstszą przyczynę takiego stanu rzeczy. Człowiek składa się z ciała i duszy. Przy czym św. Paweł napisał: "Ciało bowiem do czego innego dąży niż duch, a duch do czego innego niż ciało" (Ga 5,17). Zatem wprawdzie w jednym człowieku są i ciało i duch (i dusza), to jednak jest w nich spora walka. Jednocześnie człowiek w pełni będzie człowiekiem, gdy będą dobrze funkcjonować wszystkie "części składowe" człowieka. Gdy będziemy dbali tylko o ciało, a zapomnimy o sferze duchowej, nie będziemy w stanie w pełni wykorzystać to, co Bóg nam daje. Będzie zatem w nas jakiś brak, który będzie powodował pewien niepokój serca. Co więcej - ponieważ to, co głównie nasz odróżnia od innych stworzeń, to właśnie dusza - to jeśli sfera duchowa obumiera, to przestajemy się różnić od innych stworzeń, sprowadzając życie do dbania o potrzeby cielesne. Prowadzi to nieraz wręcz do zezwierzęcenia. Warto zauważyć, że czym Europa staje się bardziej zlaicyzowana, tym więcej zboczeń, czy przestępstw seksualnych. Święty Paweł wylicza, co pochodzi od ciała: "nierząd, nieczystość, wyuzdanie, uprawianie bałwochwalstwa, czary, nienawiść, spór, zawiść, wzburzenie, niewłaściwa pogoń za zaszczytami, niezgoda, rozłamy, zazdrość, pijaństwo, hulanki i tym podobne" (Ga 5,19-21). Czym gorzej z naszą sferą duchową, tym trudniej o miłość, o wrażliwość, o wierność, a także i sens życia. Dlatego też często pojawiają się dylematy z początku tego posta.

Pojawia się więc pytanie, czy jesteśmy w stanie jednak pogodzić te dwie sfery, gdy są inne dążenia tych dwóch ważnych sfer naszego człowieczeństwa? Święty Paweł w tym samym liście do Galatów pisał: "postępujcie według ducha, a nie spełnicie pożądania ciała" (Ga 5,16). Powinno się stawiać sprawy duchowe nad cielesne, wtedy będzie w porządku z nami. Aczkolwiek to nie znaczy, że mamy lekceważyć swojego ciała, które zostało nam niejako wypożyczone przez Boga, byśmy nim zarządzali i o nie dbali oraz by ono mogło się stać świątynia Ducha Świętego. Wyjaśnienie, gdzie szukać pomocy znajdziemy w liście do Efezjan: "On bowiem jest naszym pokojem. On, który obie części [ludzkości] uczynił jednością, bo zburzył rozdzielający je mur - wrogość." (Ef 2,14). On - czyli Jezus. To On dzięki swojemu przyjściu na ziemię oraz śmierci i zmartwychwstaniu pomógł pogodzić te dwie odmienne sfery naszego życia. A to dopiero przynosi pełny pokój naszym sercom oraz relacjom międzyludzkim. Dlatego tak ważne jest karmienie swojej duszy systematyczną Eucharystią, a także Słowem Bożym i modlitwą. Nie możemy pozwolić, by dusza nasza obumierała, bo zgody nie będzie. To Jezus ze swoim Słowem i Ciałem daje nam dobrą harmonię pomiędzy naszą sferą cielesną i duchową, a przez to pozwala nam żyć miłością i pokojem. To On posyła Ducha Świętego, który w naszym życiu wydaje owoce: "miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność,  łagodność, opanowanie." (Ga 5,22-23). A chyba nie ma człowieka, których nie chciałby takimi owocami żyć.

niedziela, 19 grudnia 2010

Paliwo... albo pokarm

Jakiś tydzień temu napisałem, że coś trzymam w zanadrzu na kolejne posty. Teraz to napiszę. Niby nic nadzwyczajnego, ale jednak mi się to wyjaśnienie podoba. I mówię to różnym ludziom. O co chodzi?

Nieraz ludzie nie widzą potrzeby chodzenia do kościoła. Mówią, że wystarczy im modlitwa w domu. Bywa tez ktoś bardziej otwarty na Boga, ale nie widzi potrzeby systematycznego przyjmowania Komunii św. "Przecież przykazanie mówi, że przynajmniej raz w roku" - nauczona formułka starej wersji przykazań kościelnych wydaje się być dobrym usprawiedliwieniem w ustach tych ludzi. Tyle tylko, czy o to chodzi, by mieć się jak usprawiedliwiać? Jezus mówi: "Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie." (J 6,53) Gdy połączyć to z wezwaniem do trwania w Jego miłości (por. J 15), jasnym się wydaje, że Jezusowi chodzi o systematyczne przyjmowanie Jego Ciała, jako pokarmu dającego życie wieczne, a nawet jakiekolwiek życie (głównie duchowe). 

Tak nieraz ludziom tłumaczę potrzebę częstej Komunii św. Ostatnio wpadłem na pomysł bardziej łopatologiczny. I mówię mniej więcej tak: Samochód trzeba systematycznie tankować, aby mógł jeździć, telefon komórkowy trzeba ładować, aby mógł działać, ciało trzeba karmić pokarmem, aby prowadzić biologiczne życie. Duszy natomiast jest potrzebny pokarm duchowy, który pozwala duchowo żyć. Podobnie jak samochód nie pojedzie bez paliwa, telefon nie zadziała bez energii, ciało obumrze bez jedzenie, tak nasza dusza umiera bez Komunii św. Można raz do roku samochód tankować, ładować telefon itp. Tyle tylko, że kiepski będzie z nich użytek. Podobnie kiepsko działa nasza dusza, bez Ciała Chrystusa. I to w naszym interesie jest, aby po to sięgać tak często, jak to możliwe. 

wtorek, 14 grudnia 2010

Trzeba uważać, chociaż Zwycięzca czuwa

Rozmawiałem dziś przez telefon z pewną znajomą, która zwróciła uwagę dotyczącą modlitw o uwolnienie. Ponieważ ma ona ileś doświadczenia w tej materii, to warto jej posłuchać. Oczywiście to, co mi powiedziała, ja od dawna wiem, chociaż powiem szczerze, że nie zawsze stosowałem. Chodzi o potrzebę modlitwy osłonowej w trakcie modlitwy o uwolnienie. Prawda jest taka, że szatanowi bardzo nie podoba się modlitwa o uwolnienie i lubi się za nią mścić. Człowiek sam - nawet najświętszy może być za słaby do walki ze złym.

Ale mogłoby się pojawić tu pytanie, po co ja teraz o tym piszę. Wszak mam pisać o tym, co robi Bóg i to na Nim chcę się skupiać. Prawda jest taka, że jednak Bóg jest nad tym wszystkim i On czuwa. Chociaż nie można zlekceważyć możliwości ojca kłamstwa. Ostatecznie Bogu trzeba zawierzyć i Jego prosić o ochronę. Nieraz też trzeba prosić Boga o uwolnienie od złego. 

I coś takiego ostatnio miało miejsce. Niedawne dni były dla mnie bardzo męczące, było mi dosyć ciężko, tym bardziej, że z pewnymi sprawami nie bardzo mogłem sobie poradzić. Nie do końca wiedziałem, o co chodzi. Aż do pewnej mojej modlitwy. Wtedy to przyszła myśl: "Pomódl się o swoje uwolnienie". I tak właśnie zrobiłem. Oczywiście prosiłem Boga i o ochronę, a także o przegonienie wszelkich złych duchów, które mnie dręczą itp. Przeze mnie zaczęły gwałtownie przechodzić dreszcze (zwane przeze mnie ciarami) i to miało miejsce przez kilka dobrych chwil modlitwy. Potem się uspokoiło, a ja poczułem się o kilkanaście kilogramów lżejszym oraz o kilka ładnych godzin bardziej wyspany. Tamtego dnia troszkę się uspokoiły pewne sprawy wokół mnie. Jezus znowu zwyciężył. Kolejny raz potwierdziło się to, że o dusze ludzkie (szczególnie kapłańskie) toczy się nieustanna walka. Nie można się w tej walce poddać. Trzeba zaufać Jezusowi, bo Jego jedne Słowo wystarczy, by szatan musiał uciekać przed Jego majestatem. Ważne jednak, byśmy cierpliwie, modląc się, na to Słowo czekali.

piątek, 10 grudnia 2010

Wezwany do tablicy... :D

No cóż... Jak się czegoś podjąłem, to trzeba ciągnąć. Kolejny raz zostałem "wezwany do tablicy", aby coś napisać. Dziś tak się złożyło, że mniej odwiedzin w wizycie duszpasterskiej, więc mogę coś napisać.

Rzadko piszę coś o ilościach odwiedzanych stron. Ale muszę podkreślić swoją radość z przekroczenia liczby 2000 na liczniku odwiedzin. 

Oczywiście - nie byłbym sobą, gdybym tylko na tej informacji pozostał. Tym bardziej, że naprawdę sporo się wokół mnie dzieje. Może nawet zbyt dużo. A może takich spraw, które być może nie budują czytelników. Hmm... A może właśnie czytelnicy zbudowani byliby świadomością, że księdzu też nieraz ciężko - kto to wie? Powiem w skrócie, że spore jest moje przemęczenie, co się niestety przekłada na relacje z niektórymi osobami. Mogę być odbierany jako osoba, której wszystko się nie podoba. To nie jest ogólna prawda. Ale rzeczywiście przy moim zmęczeniu nieraz ktoś mógłby poczuć się dotknięty moją postawą, bądź wypowiedzią. Tym bardziej, że moje problemy, to nie tylko zmęczenie. Prawda jest taka, że wielokrotnie problemami kapłana niejako są problemy jego podopiecznych. Niby powinno się zdystansować od problemów innych osób, ale nie zawsze się da. Szczególnie, gdy ma się świadomość, że się nie potrafi pomóc. I taka sytuacja także ma miejsce w ostatnim czasie. Najgorzej, że nie zawsze wiadomo, jak Bóg chce tę sprawę prowadzić.

Może już nie będę narzekał. Nieraz stwierdzam po francusku "C'est la vie". Ale prawda też jest taka, że jakieś dobre rzeczy pomiędzy niedobrymi też się zdarzają. Nieraz po kolędzie uda mi się kogoś zmobilizować do zaufania Bogu, a nieraz do np. wstąpienia do naszej wspólnoty. To oczywiście wielka radość. Bo mimo dużego zmęczenia, jakieś drobne owoce widać, a także sporo innych ziaren zostaje zasianych.

Na koniec jeszcze... Albo może nie.. zostawmy sobie inne myśli na inny czas i inny post. Jak się wszystko napisze, co się wie, to potem nie będzie już co pisać :). 

Zatem... do poczytania!

niedziela, 5 grudnia 2010

Gladiator, a homilia

Tydzień temu na blogu napisałem pewien skrót mojej ówczesnej homilii. Istotna tam była kwestia walki. W poście nie umieściłem jednak pewnego wątku, który jednak pojawił się w homilii. Stwierdziłem, że mimo wszystko warto tu napisać o co chodzi. Bo to pokaże, jak Bóg potrafi prowadzić myśli człowieka.

Gdy w zeszłym tygodniu zastanawiałem się nad homilią, dosyć szybko pojawił się pomysł tematu walki (wszak było o zbroi światła). Ale szukałem jakiegoś przykładu, który by jak to ubrać w pewien przykład z życia. Modliłem się, zastanawiając się, jaki dać przykład dotyczący motywacji do walki. I w pewnym momencie przyszło olśnienie - film "Gladiator". Lubię ten film. A scena, o którą mi chodziło, to sam początek filmu, gdy główny bohater mobilizuje wojska rzymskie do ostatniej walki z Germanami. Streszczenie, czy wręcz zacytowanie, tamtego przemówienia, było jednym z ważnych wątków mojej ubiegłotygodniowej homilii. Wszak to miał być punkt wyjścia do zmobilizowania moich słuchaczy do walki duchowej. 

I tu można by niby zakończyć - w sumie istotniejsza była ta mobilizacja. Jednakże wczoraj wieczorem zauważyłem, że w telewizji wyświetlają właśnie "Gladiatora". Mówię tu jak najbardziej szczerze - wcześniej nie wiedziałem. Innymi słowy Bóg w trakcie mojej modlitwy przygotowującej do tamtej homilii, podpowiedział coś, co było niejako prorocze. Być może dla iluś osób, słuchających mnie w ubiegłą niedzielę, wczoraj był dobry moment przypomnienia treści i ukierunkowania na walkę o Boga, prawdę i miłość. 

Oczywiście - nikt nie musi podzielać mojego przekonania - jednakże ja wiem swoje. Bóg prowadzi i podpowiada. A w mojej sytuacji, gdy ostatnio mam ileś różnych wątpliwości, czy Bóg jakoś prowadzi moje myśli, jest to bardzo wyraźny znak. Jezus mówi: "jestem i prowadzę, nawet gdy Ty masz co do tego wątpliwości".

środa, 1 grudnia 2010

Walka, a miłość

Poprzedni mój post był pewnego rodzaju resume mojej niedzielnej homilii. Wtedy też pojawiła się tematyka walki. Następnego dnia okazało się, że po Mszy św. jakaś parafianka skarżyła się naszej gospodyni: "Przyszłam posłuchać o Miłości Boga, a tu słyszę cały czas o walce". Po pierwsze nie cały czas. A po drugie - gdzie jest powiedziane, że o miłość nie należy walczyć? Nieraz mamy skojarzenia miłości, jako samej przyjemności. Mylimy miłość z zakochaniem, czy zauroczeniem. Miłość jednak, to poświęcenie, krzyż, czy wręcz często cierpienie. A ponieważ szatan nie potrafi kochać i nienawidzi miłości, walczy przeciwko niej. To on podejmuje walkę przeciwko nam, szczególnie umiłowanych przez Boga. A my co mamy robić? Siedzieć bezczynnie i pozwolić się niszczyć? Nie... 

Nie ja wymyśliłem w drugim niedzielnym czytaniu tematykę nakładania zbroi światła. Zbroja potrzebna jest do obrony w walce. Mamy walczyć, aby żyć miłością; aby nikt nie zniszczył naszego doświadczenia Bożej miłości. Szatan już nieraz wygrywał potyczki - przegrywaliśmy poprzez grzech. Jednakże wojna się nie skończyła. Trzeba się uzbroić, by szatan nie zadał kolejnego ciosu - jeszcze dotkliwszego, które ostatecznie może zakończyć się nieprzygotowaniem się na przyjście Pana. Tu kojarzą mi się słowa Jezusa, który mówi: "Nie grzesz już więcej, aby ci się coś gorszego nie przydarzyło."  Innymi słowy można powiedzieć: "walcz o świętość, o prawdę, o miłość". Bo jeśli nie będziesz o to walczył, możesz za dużo stracić.

niedziela, 28 listopada 2010

Rycerze światłości... walczcie!

Dziś pierwsza niedziela Adwentu. Wydawać by się mogło, że zapowiedzi końca świata straszą nas. Nic bardziej mylnego. Wszak Bóg nie przyszedł na ziemię, aby nas karać, lecz zbawić. I przyjście przy końcu świata będzie miało podobny wydźwięk. Oczywiście - jeśli ktoś systematycznie odrzuca zbawienie, żyjąc w grzechu, to rzeczywiście ma problem. Ale człowiek światłości nie ma czego się bać. Wszak Jezus jest światłością przychodzącą na świat. Tyle tylko, że człowiek światłości, to ten, który żyje miłością (1J 2,10), a zatem wypełnia Boże przykazania (1J 2,4) i żyje prawdą. Taki człowiek nie musi się niczego bać, wszak prawdziwa miłość usuwa lęk (1J 4,18). Zatem nie bójmy się końca świata. A co zatem robić?

Dzisiejsze drugie czytanie wzywa do założenia zbroi światłości. Mamy być zatem rycerzami! I stawać do walki. Nie bójmy się! Wraz z nami walczy Ten, który zwyciężył świat. Musimy podjąć wyzwanie! Nie pozwólmy, byśmy zgnuśnieli siedząc cicho i kryjąc pod korcem swoją wiarę. Święty Paweł pisze: "teraz nadeszła dla was godzina powstania ze snu". Właśnie... Obudźmy się i walczmy o wiarę, światłość i obudzenie wiary innych. Niech te słowa będą dla nas mottem do działania, a wierzę, że ta, która na tego bloga przyciągnęła setki czytelników, czyli śp. Monika Brzoza, będzie z nas dumna.

Niech fragment piosenki zespołu TGD "Będę Tobie śpiewał" stanie się niejako zachętą do tego, by zewrzeć szyki i iść głosić Chrystusa oraz w Jego imię walczyć.

"Nie pod korcem lecz na świeczniku
Wystawia Pan Bóg swoich zawodników
Na razie jest nas garstka, lecz będzie bez liku
Uwielbienia bojowników
Powoła Pan wszędzie w całym kraju
I oni będą tak jak na haju
Z powodu Ducha się zachowywać,
Imienia Pana wszędzie będą wzywać
Oliwa strumieniami będzie się lała
A z ludzkich serc eksploduje chwała
Jak petardy na rynkach
W sylwestrową noc o godzinie zero
To dopiero będzie moc
Gdy zstąpi Pan Bóg w chwałach swego ludu
Pośród znaków wielkich i cudów
I wszyscy ludzie będą się dziwili
Z pragnieniem wielkim oczekuję tej chwili"

piątek, 26 listopada 2010

Przeczytaj, jeśli chcesz uwierzyć...

Dawno już nie pisałem. Warto zatem coś tutaj "naskrobać". Fakt jest taki, że ostatnio aż tak dużo się nie dzieje - a przynajmniej takich rzeczy, o których można by napisać. Po prostu jest wiele spraw objętych tajemnicą spowiedzi, albo przynajmniej wymagających dyskrecji. A ileś pozostałego czasu zajmuje mi choroba, którą od tygodnia przechodzę, a także wizyta duszpasterska w te dni, gdy nie mogę odpuścić z racji przewidzianej ilości wizyt.

To co tutaj napiszę jest iluś moim czytelnikom znane. Ale mam nadzieję, że wiele osób usłyszy to po raz pierwszy. Piszę tego posta teraz, gdyż nieraz tę historię przytaczam w trakcie wizyty duszpasterskiej. Ostatnio nawet po tej historii usłyszałem: "Naprawdę ksiądz daje ogromną nadzieję". O co chodzi?

Opowiem o pewnej historii, która w dużej mierze dotyczy mojego brata i jego żony, a także mnie i części wspólnoty, do której należę. Brat i bratowa mają oboje ponad 35 lat. Są od "ładnego" czasu małżeństwem. Żyje im się nie najgorzej. Mieli jednak przez długi czas jeden poważny problem. Nie mogli mieć dziecka. I to bynajmniej nie była sytuacja, w której jakiś lekarz by zawyrokował, że przyczyna tkwi w czynnikach biologicznych, które nie dają możliwości na posiadanie potomstwa. Fakt jest taki, że oboje badali się. Coś niby wykryto, ale nie na tyle poważnego, by nie móc mieć dziecka. Podjęli jednak jakieś leczenie, które mimo wszystko nie dawało oczekiwanych efektów i dziecka cały czas nie było. Pamiętam kolejne uroczystości - święta, imieniny itp. Zawsze pojawiał się smutek na twarzy brata oraz szczególnie bratowej. Dla mnie, księdza, było to doświadczenie pozwalające dostrzec, jak wielkie w kobiecie jest pragnienie macierzyństwa. Ja cały czas byłem mocno przekonany, że to dziecko będzie. Ale pewności nie było. Jednakże bratowa podobno zazwyczaj po rozmowie ze mną była jakoś pozytywnie nastawiona i mówiła, że ja pomagam jej trwać w nadziei na oczekiwane dziecko.

Pewne ważne wydarzenia miały miejsce ponad 1,5 roku temu. W trakcie modlitwy zostało mi przekazane takie światło poznania - mój brat będzie miał dziecko. Warunkiem koniecznym jest wiara brata i bratowej, a także wspólna codzienna modlitwa częścią różańca w intencji dzieci nienarodzonych oraz właśnie wiary. Ja miałem te słowa przekazać bratu i bratowej. Powiem szczerze, że sam miałem wątpliwości, czy to na pewno słowa pochodzącego od Boga. Ale ponieważ miałem przekonanie o prawdziwości tego poznania, powiedziałem bratu i bratowej. Chyba nikogo nie zdziwię pisząc, że oni byli mocno tym zaskoczeni. Nie bardzo wiedzieli, jak możliwe jest takie poznanie i jakoś chyba powątpiewali w to wszystko. Wszak wydawać by się mogło, że niemożliwe jest, by Bóg w taki wyraźny sposób dawał jakieś słowa człowiekowi. Okazuje się, że to możliwe - szczególnie w różnych ruchach charyzmatycznych. Warto tu zajrzeć do lektury 1 Listu do Koryntian, rozdziały 12-14. 

Bratowa pod koniec naszej rozmowy powiedziała do mnie: "Wiesz co? Ty jedną rzecz dobrą robisz. Ty dajesz nadzieję". Koniec końców brat z bratową zaczęli wspólnie odmawiać różaniec. Istotną tu była wspólna modlitwa. Wszak Jezus mówił: "Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, to wszystkiego użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie." (Mt 18,19) Po kilku miesiącach, gdy się spotkaliśmy z bratem i bratową, usłyszałem, że widzą coraz większy sens tej modlitwy i nie opuszczają. A gdy ktoś z nich musiał wyjechać na delegację, łączyli się duchowo, równocześnie odmawiając tę część różańca. 

Mijały miesiące i sytuacja zasadniczo się nie zmieniała. No - może zaczęło się zmieniać nastawienie tego bliskiego mi małżeńśtwa. Myśleli już nawet o adopcji. Pewne szczególne wydarzenia miały miejsce w październiku ubiegłego roku. W parafii organizowaliśmy kurs "Filip", na który zaprosiłem brata i bratową. Przyszli raczej z kurtuazji, z nastawieniem, że będą tylko pierwszego dnia, tym bardziej, że potem mieli inne plany, nie do końca zależne od nich. Jakże wielka była moja radość, gdy okazało się, że ich plany się częściowo zmieniły, a im tak się ten kurs spodobał, że zdecydowali się kontynuować kurs do końca. Tamtej nocy (po pierwszym dniu kursu) niemalże nie spałem - z radości. Wtedy przyszło do mnie takie mocne przekonanie, że zbliża się czas narodzin dziecka. W trakcie pewnej modlitwy na kursie, było kolejne słowo poznania, które przekazane mojemu bratu brzmiało: "obietnica zostanie wypełniona".  Nikt wcześniej - w tym żaden lekarz - nie mówił wyraźnie o tym, że to dziecko się narodzi. I co? W pierwszym możliwym terminie po kursie bratowa zaszła w ciążę. A córeczka urodziła się 9,5 miesiąca po kursie "Filip". Przypadek? Nie... na pewno nie. Pomoc lekarska? Być może przy okazji też. Ale ustawienie tego wszystkiego w odpowiednim czasie, wyraźne potwierdzenie słowami, a także danie obietnicy i jej wypełnienie - to nie może nie być Boże. Tylko Bóg jest dawcą życia i śmierci. I jeśli to życie zostało dane, to znaczy, że Bóg nad tym wszystkim czuwał. W tzw. międzyczasie brat z bratową mocno zbliżyli się do Boga. Od roku są w prowadzonej przeze mnie wspólnocie. A opisywane przeze mnie wydarzenia są jednym z pierwszych i największych (a jednocześnie nie ostatnich) potwierdzeń tego, że Bóg nam błogosławi i wie co robi.

Taką właśnie historię nieraz opowiadam, chodząc po kolędzie. Oczywiście głównie małżeństwom, które nie mogą się doczekać poczęcia dziecka. Niedawno mówiłem to pewnemu małżeństwu. Pojawiły się łzy, wzruszenie. A ja powiedziałem im wtedy to, co naprawdę czułem: "jestem przekonany, że będziecie mieli to dziecko. Być może coś będzie wiadomo już podczas przyszłej kolędy. Tylko zaufajcie Bogu i pozwólcie Mu działać". Na co usłyszałem: "księdza bratowa miała rację. Ksiądz naprawdę daje ludziom ogromną nadzieję".

Powiem szczerze, że rodziny, które nie mogą mieć dzieci, a które znam, mają szczególne miejsce w mojej modlitwie. Już kilka takich dzieci się urodziło. Oby więcej. Oczywiście nie chodzi tu o moją modlitwę,tylko o działanie Boga. On chce dawać miłość i życie. Tylko niech ludzie uwierzą. Ale jestem przekonany, że to też się w wielu przypadkach stanie. Wszak Bóg wie, co robi i wie, jak do tego wszystkiego doprowadzić.

środa, 17 listopada 2010

Chrzest za milion zł, czyli wizyta duszpasterska

Poczułem się ostatnio naciskany, aby coś jednak napisać na blogu. Wszak od kilku dni nic nowego się tu nie pojawiało. Częściowym wyjaśnieniem powodu braku wpisów, jest okres wizyty duszpasterskiej, który kilka dni temu rozpoczął się w naszej parafii. [...]*  Tak, tak... Wizyta duszpasterska, zwana "kolędą" zaczyna się u nas w parafii na 1,5 miesiąca przed pierwszym śpiewem kolęd. Ale - taki to urok dużych parafii, szczególnie budujących się. Czas kolędy, to trudny okres. Szczególnie w naszej parafii, gdy trwa kilka miesięcy i codziennie zaczyna się o godz. 19.00 (sic!). Przedwczoraj wróciłem do domu o 23.24. Ale to jednak wyjątek. Zazwyczaj jednak odwiedzamy mieszkania do ok. 22.00. To niewątpliwie przekłada się na spore zmęczenie, bo ilość innych obowiązków zasadniczo się nie zmniejsza. 

Okres kolędy, to jednak możliwość poznania nowych ludzi. I chociaż zazwyczaj nie ma czasu, aby sobie szczerze z nimi pogadać, to zdarzają się sytuacje, w których rozmowa jest interesująca. Dziś miałem taką niedługą, lecz intensywną. Młody ojciec pytał się, czy musi chrzcić swoje dziecko i czy nie lepiej nie narzucać siłą wiary dziecku i poczekać, aby w którymś momencie życia mogło podjąć samodzielnie decyzję. Pierwsze moje argumenty dotyczyły wiary. [...]. W rozmowie z moich ust padły słowa, dotyczące śmierci dzieci nieochrzczonych, które mniej więcej tak brzmiały: "W takiej sytuacji, boję się, że niekoniecznie największy problem musiałoby mieć dziecko, bo wierzę, że Bóg by sobie jakoś mógł poradzić i przyjąć je do nieba, nawet bez chrztu, ale pytanie, czy pan by sobie poradził przez całe życie z wyrzutami sumienia, że nie zatroszczył się o możliwość życia wiecznego dla dziecka". Powiem szczerze, że te rozumowanie już chyba temu panu coś dało do myślenia i powód do przytaknięcia.

Jednakże chyba najbardziej trafiły do tego człowieka argumenty finansowe. [...] Zapytałem go w ten mniej więcej sposób: "Gdyby pan miał założyć dziecku lokatę (czy ubezpieczenie) na życie, to czy lepiej to zrobić zaraz po urodzeniu, czy za kilkanaście lat, inwestując takie same pieniądze?". Przyznał mi rację, że dziecku lepiej założyć lokatę wcześniej (co ciekawe właśnie niedawno takową założył). Bo za kilkanaście lat kwota wyjściowa jest powiększona już o sporo odsetek naliczanych przez te lata. [...] Podobnie jest z chrztem. Człowiek wcześniej otwierając się na działanie Boga, ma szanse otrzymać od Boga więcej dobra, niż ten, który otworzy się późno. Oczywiście - warunkiem koniecznym jest to, aby dziecko wychowywało się w wierzącej i praktykującej rodzinie.

[...] Powyższy przykład doprowadził ponownie do tematu wiary. Wtedy pojawiła się kolejna moja refleksja: "Gdyby Pan wiedział, jak wygrać milion złotych, spróbował tego sposobu  i okazało by się, że zadziałał, zapewne chciałby pan ten sposób powtórzyć. Ale gdyby się okazało, że może to zrobić tylko w danym momencie i nie w swoim imieniu, ale nowonarodzonego syna, to pewno pan by też się nie zastanawiał, czy zadecydować za dziecko, czy czekać do jego dojrzałości". Rozmówca kolejny raz przytaknął. Na to pojawiło się moje wyjaśnienie: Człowiek, który ma wątpliwości, czy chrzcić dziecko, najwyraźniej nie wie, co temu dziecku daje. Gdyby wiedział, że Bóg i Jego łaska, to najlepsza rzeczywistość, którą można ofiarować dziecku, to nie miałby wątpliwości, czy chrzcić, czy nie. Chrzest i powiązana z nim łaska Boża są o wiele cenniejsze niż milion złotych. Tyle tylko, że tak mogą powiedzieć te osoby, które w Boga naprawdę wierzą. 

Pan na koniec rozmowy stwierdził, że chyba kiedyś przyjdzie ze mną pogadać o wierze. Cieszę się. Chwała Panu!

* kilka fragmentów posta wyrzuciłem, gdy zobaczyłem, jak dużo napisałem

sobota, 13 listopada 2010

Niezły czas

Długi weekend, to dla wielu ludzi czas odpoczynku. Ja w pewnym sensie też odpoczywam, tyle, że w domu. Odpoczywam, mimo tego, że mam co robić. To czas kilku spotkań z różnymi ludźmi, przygotowywania pracy na studia, a także nadrabiania zaległości w spaniu.

Nie obyło się też bez modlitwy nad ludźmi. Modliłem się nad całą rodziną. W tej rodzinie jest kilkoro małych dzieci. Nie wiedziałem, jak mogą one zareagować i na ile to bezpieczne. Dlatego też więcej czasu poświęciłem na modlitwę w domu, jeszcze przed wyjściem. A sama w sobie modlitwa nad nimi była dosyć krótka. Co wynikło z tej modlitwy? Nie wiem... Dosyć spokojna sprawa. Może tyle tylko, że czułem, że Bóg w jakiś sposób dotykał głównie ojca tej rodziny. Matkę chyba nieustannie dotyka - kontakt z nią mam sporo częstszy niż z nim - wszak jest w mojej wspólnocie.

Oczywiście, wydawać by się mogło, że efekty modlitwy mogłoby być może jakieś większe, gdybym się dłużej modlił. I tak, i nie. Oczywiście Jezus wzywa nas do wytrwałej modlitwy, ale z drugiej strony Bogu nie chodzi przecież o gadatliwość, co wiarę i Jemu niewiele z naszej strony potrzeba, by dokonywać wielkich rzeczy. Ja zrobiłem swoje, co uznałem za stosowne w takiej sytuacji. A Bóg niech działa. Być może to, co zrobiłem, to tylko zasianie pewnego ziarna, które zakiełkuje i niedługo przyniesie plon. Oby... Ale spokojnie... Bóg wie co robi.

Wisienką na torcie całego opowiadania o tej modlitwie niech będzie pewna sprawa. Prosiłem znajomych, aby modlili się za nas w trakcie tej wczorajszej modlitwy. I dostali oni słowo poznania: "Oto daje Wam nowe życie". Piękne... Prawda? Jeszcze piękniejsza może być sama interpretacja tych słów - Matki tej rodziny - "mi od razu skojarzyły się z kolejnym dzieckiem". Wiem, że oni myślą o kolejnym dziecku. Ciekawe, czy to naprawdę o to chodziło. Jeśli tak, to za kilka miesięcy o tym tu napiszę. Tak, czy inaczej.... Chwała Panu!

czwartek, 11 listopada 2010

Możesz wierzyć, lub nie

Jakieś 1,5 godziny temu poczułem się niezbyt dobrze. Kręciło mi się w głowie. Dostałem do tego biegunki. Zacząłem pytać: "O co chodzi?" Nie bardzo wiem, czym mogłem się zatruć. Oczywiście pewno by się coś znalazło. Ale w którymś momencie uświadomiłem sobie, że napisałem tu na blogu o działaniu szatana i pewno mu się to nie spodobało. Stwierdziłem - kto wie, czy to moje złe samopoczucie, to nie jego robota. Odmówiłem modlitwę do świętego Michała Archanioła i... biegunka na obecną chwilę odeszła. Chociaż nie jest tak, że idealnie się czuje. Ktoś może stwierdzić, że doszukuję się dziury w całym. Mam nadzieję, że tak nie jest. Ale to, co piszę, to prawdziwe moje odczucia. A Ty? Możesz wierzyć, lub nie... Warto może jednak nauczyć się tej modlitwy:

Święty Michale Archaniele,
wspomagaj nas w walce,
a przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha 
bądź nam obroną. 
Oby go Bóg pogromić raczył, 
pokornie o to prosimy! 
A Ty wodzu niebieskich zastępów,
szatana i inne złe duchy, 
które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą,
Mocą Bożą strąć do piekła. Amen.

(Nie) Wszystko mi wolno

Dziś Święto Niepodległości. Dzień, w którym wspominamy moment, gdy Polska odzyskała wolność. Ważne było to wydarzenie. Pragniemy być wolni, bo prawdziwa wolność jest darem od Boga dla nas. To czyni nas prawdziwymi ludźmi i wyróżnia spośród innych ziemskich stworzeń. Także "ku wolności wyswobodził nas Chrystus" (Ga 5,1). Zatem wolność jest mocno związana z Bogiem i z naszym człowieczeństwem. Zatem wydarzenia sprzed 92 lat pomogły odzyskać to, co się nam należy.

Ale z tą wolnością jest różnie. W tym roku była beatyfikacja ks. Popiełuszki. Trochę wcześniej mieliśmy szansę zobaczyć film "Popiełuszko. Wolność jest w nas". Właśnie. Prawdziwa wolność, to ta wewnętrzna i nikt nam nie może jej odebrać, jeśli sami jej nie oddamy. Ponieważ wolność jest darem Boga, to dzięki łasce chrztu świętego jest ona strzeżona przez Stwórcę. Problem pojawia się, gdy człowiek sam odrzuca tę wolność. Jezus powiedział kiedyś ważne słowa: "Każdy, kto popełnia grzech, jest niewolnikiem grzechu." (J 8,34). Zatem nie można być wolnym, gdy się popełnia grzech. To grzech, który oddala nas od Boga, bądź definitywnie zrywa z Nim więź (grzech ciężki), powoduje, że ograniczamy możliwość korzystania z Jego darów - także prawdziwej wolności.

Ktoś powie - "przecież jeśli jestem wolny, to mogę robić, co mi się chce". No właśnie niekoniecznie. Robienie co mi się chce, to niestety zezwierzęcenie. Przecież robienie co się chce, to robienie bez używania rozumu, bez refleksji. Prawdziwa wolność polega na świadomym wyborze. Robić, co się chce, to pozwolić, by zamiast rozumu wybory podejmowało nasze ciało, żądze, instynkt. A gdzie rozum i sumienie? Św. Paweł w cytowanym już tu przeze mnie liście do Galatów pisze: "powołani zostaliście do wolności. Tylko nie bierzcie tej wolności jako zachęty do hołdowania ciału" (Ga 5,13). 

Oczywiście - ktoś mógłby z tym wszystkich próbować polemizować. Może problem polega jednak na tym, że już jest na tyle zniewolony przez grzech, że nie jest w stanie inaczej myśleć. A może to nie sam grzech zniewala, co zniewala nas osobowo ten, który często mocno przyczynia się do naszych grzechów. Zniewolenie, czy opętanie demoniczne jest jak najbardziej prawdzie i możliwe. I z całą świadomością mogę się pod tym podpisać. Wszak z takimi osobami nieraz mam do czynienia. Człowiek, który odrzuca moc Boga i żyje w notorycznym grzechu może zostać zniewolony. A jeszcze bardziej jest to możliwe, gdy świadomie  sięga po moc ponadludzką i nie Bożą. Znam ileś takich przypadków. I wierz mi, drogi czytelniku, że nie jest to fajna sprawa. Powiem szczerze, że już nieraz byłem przez osobę opętaną: pobity, pokopany, podrapany, pogryziony, opluty i zwyzywany. A, żeby jeszcze ktoś sobie nie pomyślał, że mowa jest o osobach chorych psychicznie, to także od takiej osoby usłyszałem kiedyś - przy innych ludziach - swoje grzechy z przeszłości. Choroba? Tak i to poważna, ale nie psychiczna, tylko duchowa. I taka osoba, która w swoim czasie czuła się bardzo wolna grzesząc, uświadamia sobie, jak fałszywa to była wolność i jak bardzo prowadzi do zniewolenia.  To Bóg daje wolność i tylko życie zgodnie z Jego przykazaniami i Jego prawdą pozwala w prawdziwej wolności żyć.

Zacząłem od Święta Niepodległości i do niego pod koniec wrócę. Polska w XVIII wieku straciła wolność, bo pewne Boże i dobre wartości zostały przesłonięte przez prywatne żądze ówczesnych Polaków - czy to pragnienie posiadania ponad stan, czy sprzedawania kraju przez zaspokajanie swoich żądz w objęciach królowej innego kraju, czy też walki, które zamiast łączyć, Polaków dzieliły. Ktoś mógłby w tym momencie zapytać: "A gdzie w tym wszystkim był i jest Bóg?" On cały czas był. Tyle tylko, że On szanuje naszą wolę. Jeśli człowiek wbrew nawoływaniu Boga idzie własną drogą, potrafi wiele stracić. Bóg dopuszcza takie sytuacje, aby uświadomić ludziom, jak bardzo jest On potrzebny. Zniewolenie będące konsekwencją trwania w grzechu, może być na tyle poważne i ciężkie, że nieraz trzeba długo z niego wychodzić, po drodze uświadamiając sobie, jak ważne są pewne wartości, z Bogiem na czele. I niech to święto (a także cały ten post) będzie dla każdego z nas momentem uświadomienia sobie, jak nie warto żyć w sprzeczności z tym, co Bóg mówi - czy to na gruncie całego narodu, czy własnego życia. Może to się źle skończyć. A powrót do prawdziwej wolności może być bardzo długi i strasznie trudny. 

Niech puentą tego będzie kolejny cytat św. Pawła: "Wszystko mi wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść. Wszystko mi wolno, ale ja niczemu nie oddam się w niewolę." (1Kor 6,12)

poniedziałek, 8 listopada 2010

Polityka a zgorszenie - czyli "oj, chyba podpadnę"

W tym blogu piszę o różnych rzeczach, które się dzieją, ale także o moich przemyśleniach. Dziś pewne przemyślenie na temat dzisiejszej Ewangelii. Czuję jednak, że mogę komuś podpaść.. Ale cóż... wszak św. Paweł pisał: "nastawaj w porę i nie w porę". 

Dziś w Ewangelii słyszymy: 
"Niepodobna, żeby nie przyszły zgorszenia; lecz biada temu, przez którego przychodzą. Byłoby lepiej dla niego, gdyby kamień młyński zawieszono mu na szyi i wrzucono go w morze, niż żeby miał być powodem grzechu jednego z tych małych"  (Łk 17,1-3)

Według Jezusa zgorszenie jest jednym z najcięższych przewinień. Ale zgorszenie może być różnie rozumiane. Dziś jednak nasz Pan mówi o tych wszystkich, którzy są powodem grzechu. Można też to odnieść do tych, którzy przyzwalają na grzech, albo nie blokują możliwości grzechu - mając taką władzę. W dyskusji politycznej, która ostatnio się toczy, przewija się tematyka przyzwolenia na grzech. Jeśli polityk podpisuje się pod ustawą pozwalającą na grzech - staje się niejako powodem do grzechu tych, którzy według takiej ustawy postąpią źle. Tym bardziej, kiedy ten polityk się z tym afiszuje, nie widząc problemu. To jest grzech zgorszenia... I takiemu politykowi można by zawiesić kamień młyński na szyi.

Ale idąc dalej tym torem rozumowania - wyborca, który pozwala, aby polityk popełnił grzech zgorszenia (poprzez ustalenie złego prawa), też niejako staje się powodem grzechu. A w takiej sytuacji... przydałoby się zawiązać sobie kamień młyński na szyi... Może lepiej nie. I mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby. Ale nie możemy tego lekceważyć i spać spokojnie, gdybyśmy wiedzieli, że w jakiś sposób podpisujemy się pod ustawą pozwalającą na grzech.

Wiem, że to, co piszę, może się wielu osobom nie spodobać. Ale co ja poradzę, że do takich wniosków doszedłem? Prawda w oczy kole i trudno się takie rzeczy czyta? Szkoda... Mogę co najwyżej zaprosić do dyskusji...

niedziela, 7 listopada 2010

Dobre spotkanie

Za mną spotkanie, po którym wcześniej nie wiedziałem, czego się spodziewać - wszak zupełnie nie znałem tych osób... Zostało zaaranżowane przez naszego wspólnego znajomego. Chyba dobre było. Oczywiście - dopiero przyszłe owoce pokażą, na ile dobre. Ale było ileś dobrych treści. Ileś słów potwierdzających moc kapłaństwa oraz moc działania Boga. Nie sposób, aby taka rozmowa nie umacniała w tym, co robię. Kolejny raz potwierdza się, że Bóg wie co robi - wie kogo i w jakim momencie podesłać, aby wyszło z tego dobro. Do tego obietnica modlitwy tych osób, których modlitwy, jak mogłem usłyszeć, są wielokrotnie wysłuchiwane. Chyba tego było mi potrzeba, mimo tego, że nic szczególnego nie poczułem. Ale niby dlaczego mam czuć, przecież to nie perfumy...

Dobrze Boże, że jesteś i czuwasz!

Nie da się? Ależ skąd...

Wczoraj okazało się, że jutro wieczorem muszę wyjechać w bardzo ważnej sprawie. Termin nie bardzo ode mnie zależał.

Szkopuł polegał jednak na tym, że w poniedziałek wieczorem zazwyczaj odprawiam Mszę św. Jednakże, aby załatwić wspomnianą sprawę muszę wcześniej wyjechać. Stwierdziłem... no.. może uda się załatwić. Wszak to kwestia porozmawiania z jednym księdzem. Okazało się, że nie tylko ten ksiądz nie może, ale potrzeba wsparcia jeszcze jednego księdza, bo przyjęto więcej intencji do odprawienia. Myślę sobie - "kiepsko" - ale w sercu taka myśl: "Przecież chyba Bóg chce, abym tam pojechał. A jeśli nie pojadę, to i tak coś dobrego z tego wyjdzie". Spróbowałem zwerbować innego księdza, by on może mnie zastąpił. On - czego w sumie się spodziewałem - też nie może. W poniedziałek wraca późnym wieczorem po zajęciach na studiach doktoranckich. Coraz mniej szans na rozwiązanie problemów. Bóg jednak czuwa. Proboszcz, który jutro ma dzień wolny zgodził się zostać na wieczór, a jedną intencję udało się przełożyć na poranną Mszę...

I tak oto, mimo podejrzeń, że nie ma szans na załatwienie tej ważnej sprawy, będzie to jednak możliwe. Bóg tak to wszystko poustawiał, że nie tylko zrobię to, co chyba jest ważne (nie tylko dla mnie), ale jeszcze raz przypomniał: "nie martw się, zaufaj mi... Ja Jestem i czuwam". 

Oj tak!

sobota, 6 listopada 2010

700 wejść... nie to najważniejsze

Przez kilka dni nie pisałem... W sumie, to chyba nie miałem o czym... Nie... oczywiście nieprawdą jest, że nic się nie działo. Dużo się działo. U mnie rzadko kiedy nic się nie dzieje. Może po prostu za mało działo się rzeczy, którymi chciałbym się podzielić. Może musiałem do tego posta trochę bardziej dojrzeć.

Jest jedna rzecz, z której bardzo się cieszę. Chociaż nie jest to najważniejsze. Mój blog, chociaż ma dopiero około 10 dni miał już ponad 700 odwiedzin, bez zliczania moich własnych odwiedzin. Ponad 80% z tego było w ostatnich kilku dniach. Wiele ludzi trafiało na bloga szukając informacji o Monice Brzozie. Cieszy mnie to bardzo z kilku powodów. Fajnie jest widzieć wykres statystyk, w którym oglądalność mojego bloga w niektórych godzinach wzbija się w górę niby Mont Blanc, albo jeszcze wyżej. Do tego cieszę się, że ileś ludzi szuka informacji o Monice. Informacje te były wyszukiwane nie tylko z Polski i Europy, ale także zza oceanu. Pokazuje to wyraźnie, że śmierć Moniki była czymś szczególnym i mam nadzieję, że informacja o niej skupiała nie tylko na niej samej, ale także na tym wszystkim, co ona robiła - a dokładniej na Jezusie Chrystusie, dla którego żyła. Chwała Panu!

Oczywiście nie mogę w tym poście skupić się tylko na cieszących oko statystykach. Nie jestem (chyba) aż takim egoistą. Dlatego też wcześniej o tym nie pisałem. Było w tym tygodniu jednak ileś dobrych chwil - czy to spotkań z różnymi osobami, których dawno nie widziałem, czy to umówień się na rozmowy z osobami, których do tej pory nie znałem. To cieszy. Jestem przekonany, że Bóg w jakiś sposób te osoby do mnie podsyła, albo popycha do tego, aby wróciły. Chwała Panu!

Tu jednak chyba dobre rzeczy się kończą. Trudny ten tydzień. Trudne niektóre spotkania, rozmowy. Trudny nawet i stan fizyczny mojego organizmu. Nie tylko chodzi mi tu o zmęczenie, ale chociażby o częsty i długi ból w prawym boku - nie znam się, ale to gdzieś w okolicach wątroby. Minione dni, to także sytuacje, kiedy dostało mi się po głowie - tak od uczniów (a szczególnie jednego), a także nawet od bliskich. Do tego jakaś oschłość na modlitwie. Gdzieś zagubiłem (mam nadzieję chwilowo) radość z tego wszystkiego. Nie potrafię się cieszyć z tych dobrych momentów, o których pisałem powyżej. A nawet nieraz ich zauważać. Cóż... takie życie. Nikt nie powiedział, że ma być łatwo. Tym bardziej, że każdy ksiądz, który chyba najpełniej spośród ludzi upodabnia się do Chrystusa, może się szczególnie spodziewać trudności, krzyża, a nieraz i odrzucenia. 

Można by tu jeszcze ponarzekać... Tylko po co? Musi być w tym jakiś sens - nawet gdybym ja go nie widział. Myślę, że jednak te stałe próby upodabniania się do Chrystusa powodują te trudności. Szatana to po prostu denerwuje, a Bóg wykorzystuje do mojego (i nie tylko) dobra. Nie mogę się więc poddać. Tym bardziej, że nie jestem sam. Dziś św. Paweł w czytaniu mówi: "Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia". Tak... mimo trudności wiem, że jest Ktoś, kto mnie umacnia - czy to sam bezpośrednio, czy też przez różne osoby i sytuacje, które pokazują, że aż tak źle nie jest. Cieszmy się tym, co mamy. Bóg przecież wie, co robi. I jeśli wprowadza mnie w pewne trudności, to zapewne tylko po to, aby mnie z tego wyprowadzić umocnionym, albo dla pożytku innych osób.

Chwała Panu!

środa, 3 listopada 2010

Spuścizna

Poprzedni post mógł kogoś zdenerwować... Ten będzie jednak troszkę inny...

Może nie ma co patrzeć na sam przebieg pogrzebu Moniki Brzozy. Warto jednak spojrzeć z szerszej perspektywy na umieranie i śmierć Moniki - także i pogrzeb. Monika przez wiele lat życia chciała głosić Jezusa - obejmowała większość działań ewangelizacyjnych w Warszawie w ciągu ostatnich lat. Umieranie Moniki zebrało wokół jej osoby duży potencjał młodych ludzi, dla których Monika była ważna. Myślę jednak, że tak, jak ważna była sama Monia, tak też ważne były jej działania i przesłanie. Życie z Chrystusem i dla Chrystusa oraz przysparzanie Mu kolejnych wyznawców było istotą życia i umierania Moniki. Nie można teraz tego zaprzepaścić. Powinniśmy wykorzystać ten zebrany potencjał ludzki, aby nie ustawał w modlitwie za sprawy ewangelizacyjne oraz prowadził Ewangelizację - nie tylko Warszawy, ale całej Polski, a może i świata. Po Monice została spuścizna, której nie można zlekceważyć, lecz tak wykorzystać, by wydawało to wszystko ogromny plon. Wierzę, że Bóg wiedząc co robi, poprzez chorobę Moniki doprowadził do takiej sytuacji, w której zebrał uczniów Chrystusa, którzy będą narzędziami w Jego ręku, w głoszeniu Królestwa Bożego w świecie. Oby tak się stało. I dla nas wszystkich, którzy w jakiś sposób przeżywamy śmierć Moniki, musi to być zadanie, którego nie można zlekceważyć. 

To zapewne będzie największą nagrodą dla naszej Moni - sporo większą niż oklaski w kościele, czy nawet składane kwiaty i zapalane świece. 

A więc.. Bracie, siostro... 

"Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie. 
Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, 
oczyszczajcie trędowatych,
wypędzajcie złe duchy!
Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie!"
                                  (Mt 10,7-8)

Po pogrzebie...

Monika Brzoza miała dosyć ładny pogrzeb. Do tego tylu ludzi... Około 30 księży - taka liczba zdarza się chyba tylko na pogrzebach kapłańskich, rodziców księży i... wybitnych osobistości. Łatwy stąd wniosek - Monika była osobą wybitną. Cóż... jej drugie imię - zgodnie z homilią ks. Grefkowicza - to Ewangelizacja - a przecież to główne działanie Kościoła. Ups... Nie jest to główne działanie Kościoła, ale... jedyne jego działanie. Nie ma co się dziwić, że tylu było księży i wiernych. Potem jeszcze słowa przesłania od biskupów. Szok... Taki pozytywny oczywiście...

A co do samego przebiegu...? Powiem szczerze - może komuś tu podpadnę - ale były momenty, które mi się nie podobały. Wiele ludzi zaangażowanych w ruchy charyzmatyczne (i oczywiście nie tylko) wie, że ważną rzeczą jest wyrażanie emocji. Jezus nad śmiercią Łazarza zapłakał - bo to jest ludzkie. Dlaczego w trakcie pogrzebu nie było niemalże możliwości na uronienie choćby jednej łzy? Dlaczego w tym momencie, gdy mógłby być czas zadumy, wszyscy wielbią Boga śpiewając i klaszcząc w dłonie? Oczywiście - wszystko ma być na chwałę Boga i umieranie Moniki też na chwałę Boga było. Ale gdzie jest powiedziane, że nie można chwalić przez łzy? W jednej z modlitw Ostatniego Pożegnania (takiej liturgicznej części) jest powiedziane, że Jezus otrze wszelką łzę... Zadam pytanie - którą łzę? Radości? Czy tego smutku, którego nie było?

W trakcie uwielbienia patrzyłem na rodziców Moniki - mam wrażenie, że na ich twarzach rysowała się pewnego rodzaju irytacja... Co by nie mówić - zapewne oni byli Monice najbliżsi. A na 100% ona była najbliższa im. Ja wiem (przynajmniej mniej więcej), że uwielbienie było wolą Moniki... Ale jakoś tak to dziwnie odbieram... Może jestem jakiś "lewy" i się nie znam. Może nie nadaję się do takich spraw. Kto, jak kto, ale ja jako ksiądz, wiem, że śmierć nie jest końcem, a tylko przejściem po nagrodę. Myślę jednak, że to wszystko można było inaczej zrobić.

Biały kolor? Proszę bardzo... Gdy mój kolega zginął kilka tygodni po świeceniach kapłańskich, ostatnią Mszę św. z ciałem zmarłego, księża także odprawiali w białych ornatach. Ale było to wszystko stonowane. W przypadku pogrzebu Moniki chyba tego stonowania zabrakło - do takiego stopnia, że gdyby nie widok trumny w kościele, to trudno by stwierdzić, że to w ogóle był pogrzeb. Mam nadzieję, że celem tego wszystkiego było wielbienie Boga, a nie tylko pewne działanie, by o tym się mówiło.

Wiem, że iluś osobom mogę tym wszystkim podpaść. Przepraszam, jeśli kogoś obraziłem. Nie o to mi chodziło. Co się stało i tak się nie odstanie. Każdy może mieć swoje zdanie - to ja też mam. Trzeba jednak w tym wszystkim pamiętać, aby zamiast dyskusji, jak piękny był to pogrzeb, pamiętać o modlitwie za Monikę. Bo nikt z nas nie wie, gdzie ona teraz jest i być może naprawdę bardzo potrzebuje naszej modlitwy.

A... może dodam jeszcze na końcu... To, że mi się niektóre momenty nie podobały, nie znaczy, że to musiało być bardzo złe. Znam takie osoby, którym się podobało... Ale wiem, że moje zdanie nie jest odosobnione.  Wiem jednak, że Bóg wie, jak to wszystko wykorzystać, aby ludzi do siebie przyciągnąć i by rozszerzało się Królestwo Niebieskie wśród nas. Bo On wszystko wie...

poniedziałek, 1 listopada 2010

Bardzo osobiste wspomnienie...

Treść tego posta napisałem 2 lata temu - z okazji tej samej uroczystości, co dzisiejsza. Ponieważ wpadło mi to w ręce i stwierdziłem, że coś o mnie i moim otoczeniu mówi, stwierdziłem, że warto go umieścić. 
 
Było to około godziny 4. Mrok jeszcze spowijał ziemię. 28 lipca 2006 roku spałem właśnie w namiocie w Kostrzyniu nad Odrą, odpoczywając przed najważniejszymi momentami ewangelizacji na Przystanku Woodstock. Obudził mnie SMS otrzymany od taty, mniej więcej takiej treści:. „Idę do szpitala, zajmij się różnymi rzeczami w domu”. Zadzwoniłem, porozmawiałem. To była ostatnia nasza Rozmowa. Diagnoza - zapalenie płuc, przewidywana wizyta w szpitalu – 2-3 miesiące. Trochę wydało mi się to dziwne – przecież niedawno sam przechodziłem zapalenie płuc – trochę zatem zlekceważyłem sprawę. Nie uwzględniłem tego, że tata od kilku lat cierpiał na nowotwór.

Wieczorem tamtego dnia dostałem wiadomość od brata – stan krytyczny - potrzeba modlitwy. Ileż to ja się tamtej nocy modliłem? – pod krzyżem Przystanku Jezus – na placu woodstockowym – wysłałem wiele SMSów z prośbą o modlitwę. Rano stan zdrowia taty się poprawił. Postanowiłem jednak wracać, nie czekając na najważniejsze momenty całej ówczesnej ewangelizacji. Przez pół drogi modliłem się słowami koronki do Miłosierdzia Bożego, śpiewanej na melodię lednicką - typową dla Przystanku Jezus. Gdy wjeżdżałem do Warszawy otrzymałem wiadomość, że tata cały czas żyje. Trochę odetchnąłem, odpuściłem modlitwę i ze względnym spokojem podjechałem pod szpital na Banacha. Przed drzwiami stał mój brat – tata 10 minut wcześniej zmarł. Wielki ból, płacz. Ja – ksiądz – nieraz spotykający się ze śmiercią – nie potrafiłem sobie z tym wszystkim poradzić. Ale minęły 3 dni – pogrzeb i złożenie do grobu na cmentarzu. Później względny spokój wrócił. 

Historia kilkudziesięciu godzin – jak w wielu naszych rodzinach, jak w rodzinie z Nazaretu, gdy umierał Jezus. Ileż to śmierci dotyka nasze domy? Jakże chcielibyśmy takich sytuacji unikać. A jednak…  

Dziś pewno odwiedzę tatę – pójdę się za niego pomodlić. A chyba jeszcze bardziej pomodlić się do niego. Tak. Właśnie tak. Ja wierzę, że on jest w niebie. I to nie tylko dlatego, że jest to moje pobożne życzenie. Wierzę Jezusowi. On pokonał śmierć. Dał nam szansę na życie. Co więcej – dał nam obietnicę – „Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym.” (J 6,54). Tata zawsze był dla mnie wzorem życia religijnego, życia wiarą, życia sakramentami. Wiem, że nie był doskonały, jak nikt z nas tu na ziemi nie jest, ale wiem, że zasłużył na niebo. Wiem też, jako ksiądz, że w godzinę śmierci ksiądz udzielając sakramentów, udziela odpustu zupełnego – największego daru dla człowieka umierającego, bądź znajdującego się w czyśćcu. I chociaż jest to owiane tajemnicą i wiarą, to jednak wierzę głęboko, że tata jest w niebie. Dlatego też będę się do taty modlił o pomoc dla mnie i dla rodziny. On już wiele dla mnie wyprosił – jestem tego pewny. Jednakże, chociaż być może mógłbym powiedzieć, za aniołem z Ewangelii: „Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych?”, to pewności nie mam, a zatem pomodlę się także za niego – bo wiem, że jest to mój obowiązek, który może ogromnie pomóc memu ojcu. Spoczywaj w pokoju!

Koronka do... Taty

Nie.. w tytule tego posta oczywiście nie chodzi o nową modlitwę. Koronka o której mówię, to oczywiście ta do Miłosierdzia Bożego. A jaki ma to związek z tatą? Dziś idąc na grób mojego taty odmawiałem Koronkę. Ponieważ nie śpieszyłem się z modlitwą, zajęła mi ona całą drogę - tak to się fajnie złożyło. Ciekawe, ilu księży pracuje w tak niewielkiej odległości od grobu swojego zmarłego taty? Pewno niewielu... Jakoś Pan Bóg widocznie chciał, bym obecnie pracował tak niedaleko od rodziny. I widzę, że ma to sens. Wszak ileś dobrych rzeczy w tej rodzinie zaczęło się dziać. Może jeszcze nie wszystko jest tak, jak mogłoby być, ale widzę, że powoli coś się zmienia. Wszak Bóg wie, co robi...

Do tego mam przecież dobrego orędownika w niebie.... Wprawdzie nie odmawiam specjalnej koronki do taty, ale powiem szczerze, że sporo więcej modlę się do taty niż o jego zbawienie. Wierzę głęboko, że on jest w niebie. Wręcz nie wyobrażam sobie innej opcji. To dobro coraz mocniej pojawiające się w naszej rodzinie jest niejako tego potwierdzeniem. Oczywiście - 100% pewności nie mam (zob. post o tym, co wiem, a czego nie wiem) i dlatego co jakiś czas do modlitwy za zmarłych dodaję tatę, ale częściej jednak modlę się do niego o wsparcie i pomoc. 

Dziś - można powiedzieć - jest jego święto. Wszak dziś Wszystkich Świętych - czyli tych wszystkich, którzy już są w niebie. Ja modlę się do Taty, za niego, a on modli się za mnie i za moich bliskich. To jest właśnie świętych obcowanie - o którym mówimy w wyznaniu wiary. Mimo smutku, że pewnych osób fizycznie nie ma wokół nas, to jednak cieszmy się, że mamy takich orędowników w niebie. Wierzę, że od kilku dni mam tam kolejną orędowniczkę - Monikę. I w mojej modlitwie - obok próśb (i Mszy św.) za nią - powoli zaczynam wzdychać do niej o pomoc. Wierzę, że jeśli nawet nie jest jeszcze świętą, to lada moment będzie... A więc...

św. Stanisławie F., módl się za nami!
św. Moniko B., módl się za nami!
Wszyscy Święci i Święte Boże, módlcie się za nami!

2 spowiedzi... a przynajmniej jedna

Jako, że w tym blogu często staram się pokazać, jak Bóg fajnie i ciekawie działa, napiszę o czymś, co miało miejsce dziś. Podobne sytuacje zdarzają się nieraz. O co chodzi? O podsyłanie mi różnych ludzi do spowiedzi bądź to we właściwym czasie, bądź to z problemem, z którym już miałem do czynienia w przeszłości.

Już nieraz tak bywało, że przyszła do mnie osoba do spowiedzi i opowiadała o swoim życiu, a ja się pytałem w duszy: "kto ją celowo do mnie przysłał?". Bo okazywało się, że sytuacja danej osoby jest mi bliska - albo z autopsji, albo z powodu względnej znajomości problemu. Bywało też i tak, że szedłem do spowiedzi czując się zmuszany,bo wyszła jakaś nagła zmiana i musiałem kogoś w konfesjonale zastąpić. I bywało tak, że okazywało się, że ta osoba dzień wcześniej modliła się, żebym to ja konkretnie przyszedł spowiadać. Chociaż mało tę osobę znałem, to ona jakoś czuła, że to akurat ja powinienem ją wyspowiadać. I zdarzało się, że po takiej spowiedzi dosyć szybko pojawiały się owoce - przez np. modlitwę wstawienniczą nad nią, albo wstąpienie do wspólnoty.

Dziś może aż tak nie było (chociaż kto wie? - wszak owoce często pojawiają się ileś czasu po fakcie). Zasadniczo wg grafiku to nie ja miałem iść spowiadać. Jednakże jeden ksiądz musiał wyjechać z parafii, więc ja zdecydowałem się za niego usiąść w konfesjonale - chociaż nikt mnie o to nie prosił. Ponieważ spowiadało nas dwóch księży, tak się złożyło, że przez długi czas nikt nie podchodził do mnie. Już miałem wyjść, gdy podeszła pewna młoda kobieta - nieznana mi. Nie będę oczywiście opisywać, co było w spowiedzi - jeszcze ktoś dojdzie o kogo chodzi i będę miał ekskomunikę na karku. Fakt jest taki, że spowiedź długo trwała, a ostatecznie ona od konfesjonału odeszła ze łzami w oczach. I to prawie na pewno nie były łzy żalu, czy pretensji, że ją skrzywdziłem. Coś się w niej łamało. Jestem przekonany, że to nie był przypadek, że ona do mnie podeszła do tej spowiedzi. Co z tego wyniknie? Nie wiem... Ale być może coś dobrego... Bóg to wie... On przecież wie kogo i jak pokierować, by mógł doświadczyć Bożej miłości...

Później była jeszcze jedna spowiedź. I chyba też dobra... A miało mnie w konfesjonale nie być na tej Mszy... Powiem szczerze, że coraz mniej mnie zaskakują takie sytuacje. Taki jest ten Pan Bóg. On naprawdę nie tylko chce nam dawać życie w obfitości, ale po prostu daje tym, którzy się na Niego otwierają i starają się z Nim współpracować.

sobota, 30 października 2010

Wiem... a może jednak nie...

Ostatnie kilkanaście godzin było dla mnie pewną ważną lekcją. Wczorajszy, opisywany przeze mnie, płacz nie dotyczył sprawy Moniki, ale zupełnie innej. Dziś uświadomiłem sobie, że we wczorajszych wydarzeniach można dostrzec sens i potwierdzenie tego, co w tytule mojego całego bloga.

O co chodzi? Otóż kilka dni temu pisząc o Monice użyłem stwierdzenia, że "nie mogę wykluczyć, że Bóg ją tu [na ziemi] zostawi". Częściej używałem, że wierzę głęboko, że tak będzie. We wspomnianym poście odnosiłem się do pewnych słów Św. Pawła. Nie przypuszczałem wtedy, że te słowa w tych dniach pojawią się w liturgii mszalnej. Dziś w pierwszym czytaniu (Flp 1,18b-26) możemy usłyszeć te słowa o życiu, śmierci i zostawieniu na ziemi dla korzyści ludzi, do których Paweł był posłany. Powiem szczerze, że gdy dziś rano zajrzałem do czytań, to czułem, jak automatycznie łzy zaczęły zmierzać ku moim oczom. Nie mogłem tego nie skojarzyć z Moniką. 

Apostoł Narodów nazywa śmierć zyskiem. I wierzę, że tak jest także w przypadku śmierci Moniki. Ale pojawia się pytanie, dlaczego Bóg jej tu nie zostawił? Dlaczego moje przeświadczenie było mylne? Byłem przecież przekonany, że to zamysł Boga i że ma to sens. Być może wyjaśnieniem jest porównanie moich słów z dzisiejszym czytaniem. Jaka różnica? Ja byłem mocno przekonany, a św. Paweł pisze: "ufny w to wiem, że pozostanę". On to po prostu wiedział. A nawet jeśli nie do końca, to jego słowa wypowiedziane z wiarą i mocą stały się prawdą. Moje słowa dopuszczały pewną wątpliwość w to, o czym mówię. Wydawało mi się, że w to wierzę, ale chyba tak nie było do końca. Co więcej - czym bliżej śmierci Moniki, tym mniej byłem przekonany, że tak właśnie ma być. Przypominają mi się tutaj słowa Jezusa: "Kto powie tej górze: Podnieś się i rzuć się w morze, a nie wątpi w duszy, lecz wierzy, że spełni się się to, co mówi, tak mu się stanie" (Mk 11,23). Niestety - muszę się tu przyznać, że - w mojej duszy coraz bardziej pojawiała się wątpliwość, jak to będzie.

Ktoś teraz może zapytać, to gdzie tu potwierdzenie, że Bóg wie, co robi... Żeby o tym Ciebie przekonać, muszę napisać troszkę, o tym co działo się u mnie kilka godzin wcześniej. Otóż mój opisywany po południu płacz był wyrazem bezradności i słabości wobec tego, co się wokół dzieje - i to nie dotyczyło bynajmniej sprawy Moniki. Miałem chyba jakiś żal do Boga, że nie rozwiązuje problemu, o który się modlę. Później jednak ten problem częściowo został rozwiązany. Jednakże zanim to się stało, ja w płaczu mówiłem Bogu, z jak najbardziej szczerym sercem o tym, co przeżywam. I wtedy to uświadomiłem sobie, że ja o pewne rzeczy proszę, ale nie do końca wierzę, że to się stanie. Jezus w swojej bytności mówił np. "bądź wolny od swej niemocy" albo "milcz i wyjdź z niego". Św. Piotr do paralityka powiedział "w imię Jezusa Chrystusa Nazarejczyka, chodź!" (Dz 3,6). A ja co? Nie mam odwagi tak powiedzieć, a jeśli nawet podobne rzeczy próbuję mówić, to jest w tym wszystkim ileś wątpliwości.

Jaki z tego wniosek? Wczorajsze popołudnie przygotowało mnie na przyjęcie prawdy usłyszanej wieczorem. Bóg nie musiał zostawić Moniki przy życiu (chociaż bardzo tego chciałem), bo ja nie do końca w to chyba wierzyłem, nawet jeśli o tym mówiłem innym. Bóg dał mi poznać pewną prawdę o sobie. Nie do końca wierzę w siebie, a dokładniej w możliwość mocy moich słów. To ważna prawda. Ja wierzę Bogu i wiem, że On wie co i kiedy robi. Ale na obecną chwilę nie do końca wierzę, że moje słowa - nawet wypowiadane w imię Jezusa Chrystusa - są skuteczne. Wiem jednak - i to potwierdziło wczorajsze popołudnie - że jeśli nie myślę tylko o mocy mojej modlitwy, ale z pokorą (a nieraz nawet ze szczerym płaczem) cierpliwie zanoszę moje modlitwy do Boga, to one są wysłuchane i wypełniane w taki sposób, jaki Bóg uzna za najlepszy.

Z tego wszystkiego wynika, że Bóg naprawdę wie, co robi. Do pewnych rzeczy przygotowuje ludzi. Długie umieranie Moniki było przygotowaniem mnie do przyjęcia prawdy o tym, że jeszcze długa droga do mojej pełnej wiary. Do tego Bóg przygotowywał mnie do stwierdzenia, że nie musi być tak z Moniką, jak mi się wcześniej wydawało.

               Przyjdź Duchu Święty i naucz mnie prawdy o sobie.
               Daj mi wiarę w to, że możesz i chcesz dać moc moim słowom i działaniom.
               Dodawaj mi tej mocy, abym mógł skuteczniej głosić i czynić dzieła Bożej miłości.
              Daj także i mi swoją miłość,  bym mógł bardziej kochać Ciebie i lepiej służyć moim braciom i siostrom.
             Daj także pokorę, abym w tym wszystkim nie szukał swojej woli i chwały, lecz był narzędziem w Twoim ręku i działał na Twoją chwałę.

piątek, 29 października 2010

Wiadomość zza światów [*]

Kilkadziesiąt minut temu zadzwonił do mnie telefon. "Mam wiadomość od Moniki Brzozy. Prosiła, abym do księdza zadzwoniła. Odeszła już do Pana, ale zaprasza na swój pogrzeb."

Na razie nie płaczę... Chociaż smutek przeszywa me serce. śp. Monika Brzoza zmarła dziś o 20.38. Jeszcze kilka dni temu, baa... dziś byłem przekonany, że Monika będzie żyć. Widać Bóg miał inne plany.

Ale tak naprawdę, to wiem, że ona żyje. I to nie tylko dlatego, że mi przekazała zaproszenie na pogrzeb. W I Prefacji pogrzebowej są słowa "Życie Twoich wiernych o Panie, zmienia się, ale się nie kończy" oraz  "i choć nas zasmuca nieunikniona konieczność śmierci, znajdujemy pociechę w obietnicy przyszłej nieśmiertelności". I to niewątpliwie daje pociechy. Wiem, że Monika już nie cierpi. Wiem, że już nie umiera. Ona żyje - tylko inaczej. Trudno stwierdzić jak. Widzi już to, czego oko nie widziało, czego ucho nie słyszało, czego serce nie zdołało pojąć. Ona już to wie. Bo ona już ogląda swojego Oblubieńca. I poznaje świat, tak jak On poznaje. Ale z radością i miłością wpatrując się w Boga, nie zapomina o nas. I jestem pewny, że jeszcze bardziej pamięta i bardziej nas kocha niż nawet kilka godzin temu.

Dzięki Ci Panie za życie Moniki i świadectwo jej życia. Dzięki Ci też, że postawiłeś ją na mojej drodze życiowej.

Wieczny odpoczynek, racz jej dać Panie...

Sługa Pański

Cały czas powtarzam, że Bóg wie, co robi. Często jednak po cichu dodaję słowa, że ja nie muszę tego wiedzieć, co i dlaczego robi Bóg. Jest w moim życiu wiele radości. Ale są też takie momenty, kiedy zupełnie nie rozumiem o co chodzi Bogu. W sumie nie powinienem się dziwić. Nieraz powtarzam słowa ze Starego Testamentu: "Myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami" (Iz 55,8). A jednak czasami te sprawy Boże są dla mnie na tyle nie zrozumiałe, a wręcz abstrakcyjne, że pojawia się w moim sercu ból, a nieraz nawet płacz.

Dziś też tak było. Dlaczego Bóg tak często pozwala na cierpienie swoich ludzi? Dlaczego nie zawsze łatwo zauważyć w Nim Ojca z przypowieści o Synu Marnotrawnym? Do końca tego nie wiem. Odpowiedzi jednak na to należy szukać w cierpieniu i śmierci Jezusa. Te nieludzkie męki, których doświadczył Syn Boży, miały sens - wyjednały nam zbawienie. I wierzę głęboko, że nieraz Bóg poprzez nie do końca zrozumiałe cierpienia, pozwala pewnym osobom mocno zbliżyć do Jezusa, a także pomóc Jemu zbawiać świat.

A dlaczego właśnie tak? Też nie wiem. W biblijnej IV Pieśni o Słudze Pańskim są słowa "Spodobało się Panu zmiażdżyć go cierpieniem" (Iz 53,10). Go..., czyli kogo? Na pewno ten tekst zapowiada Jezusa, ale może także każdego, o którym można powiedzieć "Sługa Pański". To piękny tytuł i niekoniecznie wszyscy na niego zasługują. Ale może tak właśnie jest, że jeśli już ktoś jest przez Boga wybrany na umiłowanego Sługę, będzie przechodził drogę jak ta przedstawiona u Izajasza, a której fragment opisu zacytowałem...

A... wiesz co? Żeby nie wyszło tak całkowicie dołująco... Dziś mimo wszystko potwierdziło się, że Bóg słucha naszych próśb i lituje się nad dolą swoich owieczek. A, że nie zawsze od razu, albo niekoniecznie w taki sposób, jak byśmy chcieli, to inna sprawa. Ja nie muszę wiedzieć, dlaczego właśnie tak. Ale Bóg to wie.

czwartek, 28 października 2010

Idźcie i nauczajcie...

Zastanawiałem się kiedy i w jakiej formie pojawi się mój pierwszy wpis pokazujący trudne życie księdza. Na pierwszą część pytania już daję odpowiedź: TERAZ!. W jakiej to będzie formie - okaże się, gdy skończę pisać tego posta :P.

Co niby takiego trudnego? Przede wszystkim sam w sobie długi i trudny dzień. Rano konfesjonał, potem kilka godzin na studiach, bezpośrednio do szkoły. Właśnie wróciłem. Za kilkadziesiąt minut do kancelarii. Potem Msza św., różaniec i spotkanie wspólnoty. Przy dobrych wiatrach około 21.15 będę miał względny spokój i będę mógł przygotować się do jutrzejszych lekcji. Niestety często po spotkaniach wychodzą różne sprawy i nieraz ten czas wolny mam ok. 23 - gdy jestem padnięty.

Zmęczenie fizyczne to jedna sprawa. A trudność i zmęczenie psychiczne, to rzecz inna. Dziś w Ewangelii scena powołania Apostołów. Mieli oni nauczać wszystkie narody. Czasami jednak zastanawiam się, po co iść do szkoły, jeśli nie da się poprowadzić lekcji. Uczę w liceum - klasy na wszystkich poziomach. Klasy pierwsze mam połączone. Zapisanych jest łącznie 35 osób. To już w założeniu jest dużo, bo nawet gdy nie ma 4 osób na lekcji i tak uczniowie nie mieszczą się w ławkach. Zasadniczo sale szkolne nie przewidują tak dużej ilości uczniów na jednych zajęciach - a jednak.

Gdyby jeszcze z tymi uczniami coś się dało robić. Dziś szczególnie muszę się przyznać do porażki. Nic nie zrobiłem. Sprawdziłem listę, zapisałem temat na tablicy. I później już zasadniczo nic. Nie było chwili względnej ciszy. Puszczana muzyka, chodzenie po klasie, odrabianie lekcji i robienie ściąg z przedmiotu, który ma być niebawem, próba gry w karty. To standardowe działania. I gdy próbuję zrobić porządek w jednej części, w drugiej się zaczyna od nowa. I tak w kółko Macieju.

Niedawno zadałem pewną pracę do napisania. Przez ostatnie 2 tygodnie prace przyniosło łącznie jakieś 30% uczniów. Pewno ich nie zainteresuje nawet, gdy dostaną jedynki. No może zainteresuje i będą mnie obwiniać. Takie życie. Wiem, że w tym wszystkim jest dużo mojej winy. Ale czy aby na pewno?

Pod koniec lekcji - kiedy zostało 10 min do dzwonka i wiedziałem, że nic nie zrobię, postanowiłem, że się wspólnie pomodlimy. Mieliśmy odmówić jedną tajemnicę różańca. Nigdy tak nie robię, ale stwierdziłem, że ponieważ ja nie jestem w stanie pomóc, to zaproszę do pomocy Boga. Gdyby wszystko było w porządku po 4 minutach uczniowie wyszliby z sali. Jednakże nie dało się i tego sensownie poprowadzić. Nie można było kilku "Zdrowasiek" odmówić po kolei, aby nie zaczęli rozmawiać,wariować, hałasować, korzystać z komórek itp. W TRAKCIE MODLITWY! Po iluś podejmowanych próbach kontynuacji modlitwy (czekałem zawsze na spokój) kilku agresywnych uczniów wyszło ostentacyjnie z sali, a całość modlitwy trwała 15 minut. I tak końcówka nie była idealna. Czy naprawdę młodzież chodząca na religię nie może 5 min w ciszy się pomodlić????????? Czy to naprawdę moja wina? Pewno też, ale łudzę się, że nie tylko.

No cóż... Średnio mi z tym. Pomodliłem się, by Bóg im przebaczył i pokazał inną drogę. Wierzę, że kiedyś nie będzie za późno i odnajdą Boga. A mi co pozostaje? Trwać i angażować się w swoje działanie. Jezus przecież zapowiadał, że sługa nie jest większy od swego Pana i ponieważ Jego prześladowali, nie mogę się dziwić temu wszystkiemu, co przeżywam próbując głosić Jego Ewangelię.

środa, 27 października 2010

Dzień wolny

W sumie, to nie powinienem nic pisać. Wszak miałem dzień wolny. Tak... księża też raz w tygodniu odpoczywają. Przynajmniej tak powinno być. Ale nie zawsze jest.

Nie będę się rozpisywał, co dziś robiłem, a czego nie, ale muszę powiedzieć, że chyba i tak jestem bardziej zmęczony niż w ostatnich dniach.

Jednak kilka refleksji. Dziś szczególnie cieszę się wraz z jedną z moich podopiecznych. Idzie w niej i wokół niej ku lepszemu. Obecnie jakoś bardziej zdecydowanie.  Coś złego pęka, coś dobrego zaczyna się budować.

Kilka ostatnich dni przynosi mi wiele dobrych wiadomości. W człowieku, który mnie nie zna, może to budzić wątpliwości w prawdziwość tego, o czym piszę. Może się zdarzyć, że ktoś stwierdzi, że jestem urodzony pod szczęśliwą gwiazdą. Ja wyraźnie odcinam się od łączenia swojego życia z jakąś gwiazdą. Jeśli już, to ze Światłością, którą jest Jezus Chrystus. Natomiast prawda jest taka, że w moim życiu oprócz wielu dobrych chwil, jest także sporo trudności. Nieraz wieczorem jestem zdołowany, a bardzo często po prostu zmęczony, do takiego stopnia, że lepiej trzymać się ode mnie z daleka.

Ale może te ostatnie dni naprawdę mają mi i moim bliskim pokazać, że coś ważnego się dzieje. Brak wiadomości o chorej Monice wprawdzie nie napawa optymizmem, ale zapewne potwierdza trwanie i oczekiwanie. Może te ważne rzeczy rzeczywiście się zaczynają. Może czas pojawienia się mojego bloga nie jest przypadkowy. Naprawdę nie wiem...

Żeby nie wyglądało, że jest tak cukierkowo, to muszę jednak powiedzieć, że obecnie, obok tych dobrych rzeczy wokół, jest jednak sporo trudnych spraw. Jest ileś osób, które zmagają się ze sobą, swoją słabością, wolnością itp. Widzę, jak to dla nich trudne. Jednocześnie problemy tych osób nie spływają po mnie jak po kaczce i też to wszystko przeżywam, w mniejszym lub większym stopniu. Chciałbym tym osobom jakoś wyraźnie pomóc. Ale nie wiem jak. Wiem, że chyba jakoś pomagam, ale mam świadomość, że jestem za słaby, aby wyciągnąć ludzi z ich problemów. Wiem jednak, że jest taki Ktoś, kto może to zrobić, także wykorzystując mnie jako narzędzie. I wierzę głęboko, że pomoc przyjdzie. Kiedy? Nie wiem... Ufam Bogu! On wie lepiej, kiedy ma działać.

Do tego - warto skupiać się na tych dobrych rzeczach. To one budują człowieka i pomagają wyraźniej dostrzegać Boże działanie w życiu. 

Życzę Ci samych dobrych chwil i dostrzeżenia Bożego działania w Twoim życiu.

wtorek, 26 października 2010

Czas powrotów?

Nie wiem, co się dzieje. Kolejny dzień i kolejna trudna rozmowa, która prowadzi do zbliżenia, do złamania rozdzielającego muru - kolejne pojednanie. Oczywiście ta moja niewiedza co do tego, co się dzieje, nie jest dla mnie powodem do smutku, lecz wielkiej radości.

Fajnie jest zmęczyć się spotkaniem i rozmową, gdy widać pierwsze owoce. Oczywiście nie musi się to automatycznie przełożyć na dalsze owoce w krótkim czasie. Bo nigdy nie wiadomo, który upadek na drodze krzyżowej jest tym ostatnim. Po podniesieniu się z upadku zawsze mogą pojawić się i następne - być może i cięższe. Ale to już nie będzie to samo miejsce i nie dokładnie taki sam upadek. A koniec zmagania się z upadkami coraz bliżej... W którymś momencie będzie zbawienie - koniec upadków. I to nie mówię o zbawieniu po śmierci, ale o łasce, którą Jezus każdemu z nas już dziś ofiaruje. Tylko trzeba z niej skorzystać. Bóg wie, co robi - nawet jeśli my w tym nie widzimy sensu.

Przypomniała mi się dziś Ewangelia o burzy na jeziorze (Mk 4,35-41). Szokujące wydaje się, że Jezus celowo kieruje uczniów na jezioro, wiedząc dobrze (jako Bóg), co się wydarzy. Wtedy, gdy zerwała się burza, On sobie spokojnie spał. Sprawiał wrażenie, że nie obchodzi Go los uczniów, a być może, że celowo wysłał Apostołów na zgubę. Ale może właśnie pragnął, aby uczniowie wzywali Jego pomocy, a przez to mogli doświadczyć Jego ogromnej mocy. Wystarczyły trzy słowa naszego Pana: "Milcz, ucisz się!", aby wszystko wróciło do normy.

Tak nieraz jest w naszym życiu. Mamy ogromne żale do Boga i podejrzewamy, że chce nas zniszczyć. A może po prostu chce okazać nam swoją moc, gdy Mu zaufamy i poprosimy Jego o ratunek. Człowiek jednak w swojej głupocie często w takich momentach wyrzuca Jezusa za burtę, dziwiąc się, że nikt nam nie chce, bądź nie jest w stanie pomóc.

Warto jednak do Boga powrócić, w pewnym sensie dać Mu kolejną szansę - nawet, gdy nie ma pewności, czy to już ostatni powrót. My tego nie wiemy, ale Bóg to wie... Pamiętajmy - natchnienia wzywające do powrotu, to kolejna szansa dana nam przez Zbawiciela. On w jednej chwili może zmienić nasze życie. Tylko pozwólmy Mu działać. On przecież wie, co robi i zrobi to najlepiej, o ile Go nie wyrzucimy z serca, lecz ponownie przywołamy.

Monika Brzoza

W Warszawie umiera Monika. Przynajmniej wszyscy tak twierdzą, że umiera. A ja się pod tym nie do końca podpisuję... Mam jakieś głębokie przekonanie, że to nie koniec.

Monika jest ważną osobą w działaniach ewangelizacyjnych w Warszawie. Od 1,5 roku cierpi na nowotwór. Jej choroba już kilka razy zaskakiwała lekarzy. Ona teoretycznie nie powinna była dożyć do maja 2009. A jednak jeszcze żyje. I chociaż lekarze nie wykluczają, że dziś jest jej ostatni dzień, to jakoś dla mnie to wydaje się abstrakcyjne.

Znam Monikę od 2,5 roku. Poznaliśmy się przy Ewangelizacji na Juwenaliach. Czas jej choroby jakoś nas do siebie zbliżył. Niewątpliwie nie jestem jej najbliższym znajomym. Nie wiem, czy bym się znalazł w pierwszej setce jej znajomych. A ona w mojej na pewno tak. Ale myślę, że wiele jest teraz ludzi, którzy pozytywnie mówią o Monice. Wiele osób przeżywa, rozpacza, żegna się z tą, która swoim zapałem pomogła pobudzić ileś młodych warszawskich serc do głoszenia Ewangelii i bycia świadkiem Chrystusa.

Wiele osób płacze - ja na razie nie. Chociaż czuję, że gdyby Monia umarła, płakałbym jak bóbr - podobnie jak w tym momencie, gdy zmarł mój tata. Monika nie płacze. Jest szczęśliwa, mimo tego, że strasznie cierpi. W tej chwili to już w ogóle słabo jest z kontaktem z nią. Jest pogodzona ze śmiercią.

A ja? Co o tym myślę? Wiem, że Bóg wie, co robi. Wiem, że znajdzie dla tej sprawy najlepsze rozwiązanie. Święty Paweł pisał, że dla niego odejść i być z Chrystusem jest o wiele lepsze, ale zgadzał się zostać z podopiecznymi, jako pomoc dla nich. Pewno podobnie można by powiedzieć o Monice. Wiem - jestem pewny - że ewentualna śmierć Moniki, będzie jej przejściem na spotkanie z Oblubieńcem. Ale ja naprawdę nie mogę wykluczyć, że Bóg ją tu zostawi, aby pomóc nam tu na ziemi.  Kiedyś w trakcie kilku modlitw nad Moniką (także takiej, której byłem uczestnikiem) były prorocze słowa, że choroba Moniki jest na chwałę Boga. Różnie można to odbierać. To, co się dokonało przez ostatnie 1,5 roku, to nic innego, jak wychwalanie Boga za wielkie dzieła, które czyni przez różnych ludzi. Wielką manifestacją chwały Boga była modlitwa uwielbienia, na którą zapraszała oraz była obecna sama Monika. Uczestniczyło w niej grubo ponad 100 osób. Nieustannie trwająca modlitwa wielu osób oraz przekazywanie mailowe i smsowe informacji o stanie zdrowia Moniki i wzywające do modlitwy, niewątpliwie przyczyniały się do wielkiego dobra, które już się działo i które ma być owocem tego.

Ale czy to koniec? Czy Bogu wystarczy "tylko" takie dobro? Ja tego nie wiem. Bóg to wie. Nie wiem dlaczego, ale mam przekonanie, że to naprawdę nie koniec. Czuję, że Bóg chce czegoś więcej. Czego? Myślę, że Bóg chce dać nam jakiś ważny znak. Pismo Św. zapowiada, że będą różne znaki na ziemi i na niebie. Znaki różne. Sporo ostatnio było znaków trudnych - Smoleńsk, wulkan, powodzie, katastrofy drogowe... Dlaczego ma nie być dobrych znaków? Bóg chce, aby ludzie się nawrócili. Chce przecież ich zbawić. W świecie, w którym coraz więcej nienawiści, ataków na Krzyż, Kościół, życie, rodzinę i ważne wartości, nie może zabraknąć także i samego Boga z Jego mocą. To, że Jezus wstąpił do nieba i siedzi po prawicy Ojca, nie przeszkadza, aby mógł czynić na ziemi wielkie rzeczy. Dlaczego tego ma teraz nie zrobić? Przecież Jezus obiecał, że gdy dwaj będą zgodnie prosić, to Bóg Ojciec użyczy tego. To jest obietnica. Co nam pozostaje? Zjednoczyć się, wierzyć i gorąco się modlić. A może po prostu zaufać. Wszak kto, jak kto, ale Bóg wie, co robi...

poniedziałek, 25 października 2010

"Jam zwyciężył świat" (J 16,33)

Obiecałem odpisać, co ze spotkaniem... Tak jak się spodziewałem - nie było rozwiązania wszystkich problemów - być może żadnego. Ale bardzo się cieszę z tego spotkania. I już w tym momencie mogę potwierdzić, że Bóg wie, co robi... A kiedy dodam, że pojawiło się światełko w tunelu na pojednanie z Bogiem, to pozostaje tylko powiedzieć: Alleluja! I poczekać, ufając Bogu. On doprowadzi do tego wszystkiego w najlepszym możliwym czasie. I nawet, gdy widać, że złemu się to nie podoba, to wiem, że i tak zwycięży ten, który o sobie powiedział "Jam zwyciężył świat" (J 16,33)

Wzięło mnie?

No tak... Założyłem bloga, jestem z siebie dumny, a teraz pewno przez kilka dni będę pisał różne rzeczy - do czasu, aż mi się znudzi. Chociaż kto to wie? Wzięło mnie na pisanie?
Tak, jestem trochę takim człowiekiem, który potrafi się na pewne sprawy zapalić - i dopóki jest gorliwość i widać sens, potrafię dosyć mocno się w różne rzeczy zaangażować. Później - z biegiem czasu i zmniejszaniem się zapału - zaangażowanie spada. To też jest tak, że przy ilości moich obowiązków, co chwilę pewne sprawy przysłaniają inne. I jeśli coś nie jest (bądź nie wydaje się być) ważne, schodzi na drugi, bądź kolejny plan.
Czemu teraz piszę? Właśnie uświadomiłem sobie, że dzisiejszy dzień jest potwierdzeniem mojego hasła z tytułu bloga ("Bóg wie, co robi"). Po pierwsze - już jakiś czas temu namawiano mnie na bloga, ale dopiero dziś podjąłem to wyzwanie - przyszła myśl na modlitwie - czemu nie? Druga sprawa. Dziś spotykam się z osobą, z którą w ostatnich miesiącach miałem bardzo mało kontaktu. Powiem szczerze, że trochę mnie to martwiło - wiedziałem, że ta osoba ma dosyć poważne problemy. Ale czułem też, że na obecną chwilę nie bardzo mogłem pomóc - wszak "do tanga trzeba dwojga". A w tej sytuacji można by powiedzieć "w tym największy jest ambaras...". Ale myślę, że kwestią było danie czasu Bogu - temu, który wie co i kiedy robić.
W ostatnim czasie, gdy jakoś szczególniej modliłem się za tę osobę coś zazwyczaj się działo - były jakieś reakcje tej osoby - czy kontakt z naszą wspólną znajomą. Dziś też było ciekawie - bo gdy dziś się modliłem i poczułem natchnienie, że może warto byłoby tę osobę dziś odwiedzić (mam w miarę wolny wieczór) - dostałem sygnał z tamtej rodziny z prośbą o kontakt. Przypadek? Słyszałem, że takowe są tylko w języku polskim.
Nie wiem, co z tego wyniknie - Bóg wie... I wierzę, że będzie to coś dobrego. Nie oczekuję, że dziś muszą się rozwiązać wszystkie problemy. Wszak już nieraz Bóg uczył mnie pokory poprzez to, że nie było tak, jak ja chciałem. Ale myślę, że będzie to ważny punkt w życiu tej osoby, a może i jakiś jeden z ważnych przełomów.
Być może jeszcze opiszę, co z tego wyszło... Ale w sumie, to i tak nie wiem, czy dam komuś, by te blogi czytał. Na razie piszę dla siebie. A tak naprawdę po co to robię, to się okaże - Bóg przecież wie, co robi...

Co ja robię???????

Od dawna to czuję, ale od kilku tygodni coraz wyraźniej to wiem i niemal w kółko powtarzam:
"Bóg wie, co robi".
Powiem szczerze, że nie wiem, co ja w tej chwili robię... Nie wiem, do końca, po co zakładam tego bloga, nie wiem, czemu ja to wszystko piszę. Natchnęło mnie i już. Ja nie muszę wszystkiego wiedzieć. Wiem, że Bóg wie. I wiem, że jeśli ma czemuś służyć prowadzenie przeze mnie bloga, to on powstanie i przyniesie owoce. Bóg to wie...

Czym bardziej przyglądam się temu, co dzieje się wokół mnie - szczególnie w sprawach Bożych, to coraz wyraźniej widzę, że jest w tym wszystkim ręka Boga. Dotyczy to spraw, które pojawiają się w odpowiedniej kolejności, osób, które trafiają do mnie z podobnymi problemami, układaniu planu zająć, bądź z nich zwalniania tak, by mogły się dokonać wielkie rzeczy... Gdyby była inna kolejność spraw, które mam załatwić, to zapewne bym sobie z tym nie poradził - musiałem zrozumieć istotę jednej sprawy po to, aby móc sobie poradzić z następną i następną. Te sprawy układają się często w logiczną całość, jak elementy puzzli. Są nieraz w tak skomplikowany sposób połączone, że mają sens tylko razem. Co więcej - nieraz nie ułożyłbym 3. elementu układanki, gdyby pierwsze 2 ze sobą nie były już właściwie połączone.

W ogóle widzę, że my wszyscy jesteśmy jedną wielką układanką w rękach Boga - my i nasze sytuacje życiowe. Nie - oczywiście nie chodzi o to, że Bóg się nami bawi - chociaż nieraz może tak wyglądać. Ale używa nas do tego, aby zrealizować swój wielki plan - Plan Zbawienia każdego człowieka i całego świata. Głównym punktem tego planu była tajemnica Męki, Śmierci i Zmartwychwstania naszego Pana Jezusa Chrystusa. Ale z tej tajemnicy my wszyscy czerpiemy, dążąc do naszego zbawienia - nie tylko po śmierci, ale także już tu na ziemi - zgodnie z obietnicą Boga Ojca i samego Jezusa.

Wciąż nie wiem, po co to piszę. Ale może to też dalsza część układanki, by stać się narzędziem pomagającym połączyć kolejne elementy w całość - na chwałę Boga i naszego dobra.

I może na razie tyle... nie wiem, czy coś jeszcze kiedyś będzie. Ale jeśli ktoś trafi na tę stronę niech próbuję - może coś jeszcze się tu znajdzie.