Blog przeniesiony

Informuję, że od listopada 2014 niniejszy blog jest prowadzony na nowej stronie xjacek.bartymeusz.pl

niedziela, 27 listopada 2011

Homilia z 30.11.2008.

Wezwanie do chorego. Ciężki stan. Przy łóżku żona, kilkoro najbliższych osób. Smutek, płacz. Zapewne ostatnie godziny życia. Świadomość umierania bliskiej osoby jest straszna. Zrobiłem, co byłem w stanie. Udzieliłem odpustu zupełnego na godzinę śmierci, starałem się podnieść na duchu bliskich i wróciłem do siebie powierzając w modlitwie chorego. W domu została rodzina. To teraz od nich dużo zależy - od tego, jak będą czuwać przy łóżku chorego. Mam świadomość, że sakrament chorych często pomaga, także wyzdrowieć, ale bardzo dużo zależy od wiary, przede wszystkim chorego. Jednakże ewangeliczna scena uzdrowienia paralityka pokazuje, że wielkie znaczenie ma także wiara osób, które będą czuwać przy jego łóżku. 

Wytrwałe czuwanie przy chorym jest dla wielu z nas przykładem tego, do czego wzywa nas Jezus w Ewangelii. Każdy z nas kiedyś stanie na Sądzie Bożym i będzie musiał rozliczyć się z własnego życia. Ale to od naszej postawy zależy, jak będziemy wyglądali w oczach Boga. Warto mieć świadomość, że Stwórca nas zna, bardziej niż my samych siebie. I nie będzie nas rozliczał z rzeczy, które od nas nie zależą – wszak stworzył nas z naszymi ograniczeniami. Jednak to, czego pragnie, to abyśmy czujnie i wytrwale wyczekiwali spotkania ze Zbawicielem – czy to przy końcu świata, czy w momencie naszej śmierci. A nikt nie wie, kiedy taka chwila nastąpi. 

Mamy czuwać. Może warto się zastanowić, do czego nas wzywa nasz Pan. Połączenie w Ewangelii słów „czuwajcie” i „uważajcie” zwraca naszą uwagę na niebezpieczeństwo na nas czyhające. Tym niebezpieczeństwem w znaczeniu wiecznym nie są nawet jakieś choroby, tragedie życiowe, czy wypadki na ulicach. Sporo gorsze niebezpieczeństwo może dotyczyć naszego życia duchowego. Święty Piotr w swoim liście mówi: „Bądźcie trzeźwi! Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć.” (1 P 5,8). Szatan zrobi wszystko, aby odciągnąć nas od miłującego Boga i po naszej śmierci poprowadzić nas ku potępieniu. Nasze czuwanie ma zatem służyć temu, aby nie dać się zaskoczyć i poprzez swoje życie w bliskości Boga dojść do życia wiecznego. 

W naszym zmaganiu się z grzechami i atakami Złego nie możemy jednak liczyć tylko na własne siły. Jezus w trakcie Ostatniej Wieczerzy mówił: „beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15,5). Nie możemy zatem bez Jezusa ani dojść do nieba, ani zwyciężyć z grzechem. Jezus w tym samym zdaniu używa synonimu czuwania, mówi: „Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity”. (J 15,5). Trwać, podobnie jak czuwać, należy nieustannie. To trwanie w Chrystusie otwiera nam drogę do nieba i daje życie wieczne. Sam Zbawiciel o tym mówi w mowie o chlebie życia. Mówi też tam, że „Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim” (J 6, 56). Nie da się zatem trwać, a przez to czuwać, bez nieustannego karmienia się Eucharystią. To jest pokarm dający życie wieczne i od niego zależy także skuteczność naszej walki duchowej. 

Moi drodzy! Zaczyna się Adwent. Okres przygotowanie na przyjście Zbawiciela. Niech ten czas przypomni nam potrzebę nieustannego i wiernego trwania przy Chrystusie, walki z grzechem i czuwania na posterunku wiary. Pamiętajmy, że naszą ochroną powinien być sam Jezus Chrystus i Jego Eucharystyczne Ciało. Dlatego winniśmy stale się nawracać, aby nie przegapić ważnego momentu spotkania z Bogiem.

piątek, 25 listopada 2011

Jak to z uczniami bywa

Już nieraz dawałem do zrozumienia, że jedną z cięższych rzeczy, które wykonuję, jako kapłan, to bycie nauczycielem religii w szkole. Ciężko się prowadzi lekcje. Nieraz nie daje się w ogóle prowadzić. Już nieraz zauważyłem rolę modlitwy w tej sprawie. Zauważyłem, że jeśli przed lekcjami odmawiam modlitwy uwolnieniowe - związujące działanie złych duchów, na lekcjach pojawia się większy spokój. Chociaż to różnie bywa, ale brak modlitwy często powoduje, że na lekcji bywa naprawdę ciężko.

Taką ciekawostką może być to, że klasy, z którymi było ciężko, troszkę się ostatnio uspokajają, a inne klasy pogarszają swoje zachowanie. Pewnym wyjaśnieniem tego zjawiska może być ilość i rodzaj modlitwy. Chyba bardziej i konkretniej modliłem się za klasy te trudniejsze, a te pozostałe klasy chyba aż tyle modlitwy nie potrzebowały. A przynajmniej tak mi się wydawało i teraz widać efekty.

Aby było jasne wyjaśnię, że w miarę systematycznie (chociaż nie codziennie) modlę się za swoich uczniów, także za nauczycieli w mojej szkole. Pojawić się jednak może pytanie, czy to coś daje. Myślę, że tak. Przede wszystkim potwierdzeniem są wspomniane przeze mnie zmiany postawy uczniów - chociaż do warunków w miarę normalnych dużo jeszcze brakuje. Dziś też jedna z nauczycielek, która do tej pory widząc mnie zawsze odwracała głowę, dziś spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i powiedziała "Niech będzie pochwalony". Szkoda, że nie dokończyła, ale chyba już połowa sukcesu. Mogłoby też coś się zmienić z pewną nauczycielką, która nieraz zakłada jako biżuterię "Oko Horusa" - znak księcia ciemności. Ale może jeszcze nie czas.

Zmienia się także chyba coś w uczniach, albo przynajmniej jakoś pęka. Otóż dziś w dwóch różnych klasach, zupełnie różne osoby, zapytały mnie o tematykę eksterioryzacji - czyli wychodzenia z ciała. Może to przypadek, może nie. Ale prawda jest taka, że w tym działaniu wykorzystuje się nadprzyrodzoną moc, która nie pochodzi ani od człowieka, ani od Boga (przynajmniej w bezpośrednim znaczeniu). Wyjaśniłem, że to działanie niestety jest dosyć prostą drogą do zniewolenia, a nieraz i do opętania. Jedna z tych osób powiedziała, że próbowała tego, a wie, że sporo innych osób też to robi. Gdy powiedziałem o tej możliwości zniewolenia, chyba się przestraszyła. Przyznała też, że ostatnio ma różne koszmary w nocy itp. Czy po tej rozmowie zmieni swoje życie? Nie wiem. Ale sam fakt, że ludzie zaczynają się przyznawać do pewnych rzeczy jest dla mnie znaczące. Po pierwsze - może to być oznaka, że coś się zaczyna łamać i może warto odpowiednio pokierować, by doprowadzić do wolności. A po drugie - naprawdę nie ma co się dziwić, że zachowanie uczniów na lekcjach jest takie, jakie jest, a modlitwa uwolnieniowa w tym wszystkim na pewien czas pomaga.

Trudna jest rola księdza-katechety. Ale jakże ważna. I chociaż wiem, że za dużo tych uczniów sam nie nauczę, to być może moim zadaniem jest przynajmniej za nich się modlić, a w miarę nadarzającej się okazji być narzędziem Boga i odpowiednio pokierować.

wtorek, 22 listopada 2011

Refleksje o uzdrowieniu

Niedawno słuchałem konferencji o. Fabiana Błaszkiewicza. Dotyczyła ona życiu po uzdrowieniu przez Jezusa. Podzielę się pewnymi refleksjami "z okolic" tej konferencji - tzn. trochę wzięte z niej, a trochę z moich przemyśleń.

Coraz modniejsze jest uczestniczenie w modlitwach o uzdrowienie. Można zadać sobie pytanie dlaczego. Oczywiście - gdy mamy do czynienia z kwestią uzdrowienia fizycznego, z poważnej choroby, to nie ma co się dziwić. Po pierwsze - widoczny znak uzdrowienia bardziej przemawia do ludzi i może pomóc bardziej uwierzyć. Po drugie wielu ludzi mówiąc o zdrowiu, myśli tylko o tym fizycznym.

Jednakże sporo częściej Jezus dokonuje uzdrowienia wewnętrznego. Dlaczego? Sfera duchowa jest sporo ważniejsza, niż fizyczna. Co oczywiście nie oznacza, że możemy lekceważyć ciało - co by nie mówić, to jednak jest nam dane przez Boga i jest świątynią Ducha Świętego, który w nas mieszka. Jednakże zdrowe ciało na nic nam się nie zda w dłuższej perspektywie, jeśli nie będziemy zdrowi duchowo i wewnętrznie. Lepiej przecież bez oka, czy ręki wejść do Królestwa Niebieskiego, niż z całym i pięknym ciałem pójść ku potępieniu. Często także uzdrowienie wewnętrzne jest podstawą do uzdrowienia fizycznego. Wiele bowiem chorób fizycznych ma podłoże psychiczne lub duchowe.

Jezus będąc także na ziemi - 2000 lat temu - uzdrawiał głównie dusze ludzkie. Nawet, gdy był widoczny znak uzdrowienia fizycznego, to głównie po to, by wielu ludzi bardziej uwierzyło w Jezusa i nawróciło się. Dzięki temu wzrastała chwała Boża wśród ludzi i więcej osób mogło doświadczyć zbawienia. Takim wzorcowym przykładem może być scena uzdrowienia paralityka. Wtedy to Jezus zanim kazał wstać i pójść z łożem do domu, odpuścił wpierw grzechy choremu. I chociaż takich scen w Piśmie Świętym za dużo nie znajdziemy, to jednak zapewne tak przebiegał proces uzdrawiania przez Jezusa w większości przypadków.

Mówiąc jednak o uzdrawianiu, można zadać pytanie, dlaczego nie wszyscy doświadczają uzdrowienia fizycznego, a nawet wewnętrznego. Pierwszą odpowiedzią jest to, że Boży plan jest inny, niż nam by się wydawało, jaki powinien być. Druga sprawa, to kwestia naszego trwania w grzechu, lub obstawianiu przy swojej wizji tego, jak Bóg ma działać. Powoduje to, że mocno ograniczamy szansę działania Boga względem nas.

Kolejna sprawa, to pytanie, czy w ogóle mamy świadomość, że jakiegoś uzdrowienia potrzebujemy. Bóg na siłę czegoś za nas i dla nas nie będzie robił. Ważną rzeczą jest uświadomić sobie, co jest nam potrzebne i o to prosić.

W tym wszystkim nie można jednak zapomnieć o pewnej ważnej rzeczy. Bóg nie jest Bogiem przypadku. W Nim i Jego działaniu zawsze jest cel. I dlatego prosząc Jezusa o uzdrowienie, trzeba mieć świadomość, po co On to ma zrobić. Do czego nam jest potrzebne uzdrowienie? Oczywiście - można powiedzieć, że chcemy bardziej chwalić Pana Boga - no... bez tego to się nie obędzie. Ale często ten powód powinien być bardziej konkretny. Trzeba sobie zadać pytanie, do czego planuję wykorzystać to, co Bóg mi daje. Jeśli ma zaspokoić tylko moją ciekawość, albo spowodować, że przeżyję to emocjonalnie, a potem zapomnę, to nie dziwię się, że Bóg może takiego uzdrowienia (czy w ogóle upraszanej łaski) nie dać. 

Pewną sprawą z tą związaną jest zadanie sobie pytania, co ja zamierzam zrobić zaraz po uzdrowieniu. Bo to też kwestia celowości uzdrowienia. To jest o tyle ważne, by na przykład stwierdzić, czy Bóg mnie uzdrowił. Jezus naprawdę dużo osób uzdrawia, tyle tylko, że nie wszyscy mają tego świadomość. Po prostu najczęściej nie wierzą w możliwość uzdrowienia. A jeszcze częściej nie dają Bogu szansy, by potwierdziło się uzdrowienie.

Często człowiek jest uzdrowiony, a żyje, tak jakby nie był. O. Fabian daje przykład chłopca, którego bolał ząb. Bojąc się dentysty zaczął jeść potrawy zębami z drugiej strony ust. Trwało to sporo czasu, tak, że stało się to regułą. Ból zęba jednak tak się nasilił, że wizyta u dentysty była konieczna. Po tej wizycie ząb został naprawiony i uzdrowiony. Jednakże chłopiec nadal jadł tą drugą stroną, tak jakby stan chorobowy nadal miał miejsce. 

I tak jest często z nami. Jezus nas uzdrawia, a my nadal żyjemy, tak jakby tego uzdrowienia nie było. Wiedząc jednak po co nam uzdrowienie i co chcemy dzięki niemu czynić, powinniśmy dać Bogu szansę i zacząć żyć, tak jak by to uzdrowienie miało miejsce. Najczęściej nie przekonamy się, że Bóg nas uzdrowił, dopóki nie spróbujemy żyć, tak jakby uzdrowienie miało miejsce. Przykładowo człowiek nie przekona się, że Bóg uzdrowił jego nogi, gdy nie spróbuje na nich stanąć, czy wręcz się przejść.

Zatem, moi drodzy, módlmy się o uzdrowienie, prośmy o takie modlitwy. Ale także dajmy Bogu w tym wszystkim szansę. Najpierw uświadommy sobie, że potrzebujemy uzdrowienia, po co ono nam jest i co planujemy po tym uzdrowieniu robić. Potem poddajmy się modlitwie, a następnie z wiarą podejmijmy to, co zaplanowaliśmy po uzdrowieniu. W tym wszystkim nie zapomnijmy jednak, że chwała Boża jest ważniejsza niż nasze zdrowie. I poprzez modlitwy wielbiące oraz składanie świadectwa wychwalajmy Boga tak mocno, jak tylko potrafimy.

niedziela, 20 listopada 2011

Homilia z 23.11.2008.

"Proszę księdza, piekła nie ma. A największym farmazonem, który głosi Kościół jest to, że człowiek może zostać opętany przez złego ducha". Te słowa usłyszałem w mijającym tygodniu od jednej z uczennic na lekcji religii. Wprawdzie nikt nam nie każe wierzyć w szatana, a wręcz przeciwnie – w Boga, to niewiara w istnienie diabła i piekła, przeczy słowom Jezusa z dzisiejszej Ewangelii. A zatem człowiek wierzący Chrystusowi powinien wierzyć także w istnienie złego ducha.

Niestety zaprzeczanie istnienia diabła źle świadczy o naszej wierze. Do tego, że musi istnieć Istota Najwyższa, którą uznajemy jako Boga, da się dojść na podstawie rozumu. Trudno zatem chrześcijaństwem nazwać tylko wiarę w istnienie Boga. Prawdziwa wiara musi przekładać się na "coś" więcej. Nasze wątpliwości co do istnienia piekła potwierdzają, że nie bardzo wierzymy Pismu Świętemu oraz niejako okazujemy się nie być lepszymi niż sam szatan. Święty Jakub pisze w swoim liście: "Wierzysz, że jest jeden Bóg? Słusznie czynisz - lecz także i złe duchy wierzą i drżą" (Jk 2,19). Paradoksalnie może się okazać, że wiara złego ducha może nas wiele nauczyć. Rozmawiałem kiedyś z egzorcystą, który opowiadał, jak w trakcie egzorcyzmu człowiek opętany wił się po podłodze do czasu, gdy wszedł kapłan z Najświętszym Sakramentem. W tym momencie zły duch przemówił przez opętanego: "Nigdy się Tobie nie pokłonię". Jakże często my nie jesteśmy w stanie z wiarą uznać Boga w Eucharystii, a jakże wymowne uznanie świętości Boga pod postacią chleba, przez złego ducha. Kiedyś jedna kobieta będąca świadkiem egzorcyzmu stwierdziła, że w ciągu kilkudziesięciu minut przeżyła największe rekolekcje, widząc jak zaciekle szatan walczył, aby nie wyjść z człowieka pod wpływem modlitwy egzorcysty. 

Szatan naprawdę istnieje i prawdziwie człowiek może zostać przez niego opętany. Często jest to możliwe, gdy człowiek zwraca się ku mocom innym niż Bóg. Nie musi tu nawet chodzić o jakieś bezpośrednie zwracanie się ku księciu ciemności, ale np. poprzez szukanie wiedzy o przyszłości za pomocą wróżek, horoskopów, wahadełek. Przyczyną opętania bywa nieraz korzystanie z. tzw. medycyny naturalnej oraz przedmiotów, które sięgają po moc inną niż Boża, albo w sposób niezgodny z Bożymi przykazaniami. Sięgnięcie po rzeczy wykraczające ponad naturę, przeczy pierwszemu przykazaniu do takiego stopnia, że niemalże Panem przestaje być Jezus, a staje się nim zły duch. Bywa tak, że człowiek nie jest w stanie szczerze powiedzieć kluczowych dla naszej wiary słów "Jezus jest Panem" (Rz 10,9), albo uznać Jezusa Chrystusa za króla swojego, naszego narodu bądź całego wszechświata. 

Tajemnica dzisiejszego dnia jest bardzo niemiła dla szatana z dwóch powodów. Złemu duchowi bardzo zależy, aby ludzie przestali wierzyć w jego istnienie, a Jezus wyraźnie o tym w Ewangelii mówi. Szatan także bardzo nie chce uznać wyższości Jezusa nad sobą. Szatan – ojciec kłamstwa i pychy – był i będzie przy końcu świata kolejny raz pokonany przez Jezusa – pełnego prawdy, pokory i miłości. 

To właśnie te trzy cechy pomagają nam walczyć ze złym duchem i uniknąć kary piekła. W naszym życiu powinniśmy z pokorą szukać prawdy o sobie, a także prawdy, że tylko Jezus jest Panem i tylko On może nas zbawić. Potrzeba nam także Miłości – tej Bożej - pełnej miłosierdzia. Trzeba mieć świadomość, że nie możliwe byłoby nasze zbawienie, gdyby nie miłosierdzie Boże oraz Jego bezgraniczna i bezinteresowna miłość, aż po krzyż. Potrzebne jest nam Boże miłosierdzie. Jednakże nie możemy zapominać o jednej bardzo ważnej rzeczy – o słowach, które wypowiedział Jezus – "Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią". Jeśli chcemy doświadczyć Bożego miłosierdzia i być zbawionymi, sami musimy okazywać innym miłosierdzie. To, o czym Jezus mówi w dzisiejszej Ewangelii, to nic innego, jak uczynki miłosierdzia. Musimy zatem pamiętać: Jeśli chcemy dostąpić zbawienia, nie da się tego osiągnąć, jeśli nie będziemy miłosierni względem naszych bliźnich, a także jeśli nie będziemy wierzyli w to wszystko, co mówi Pismo Święte oraz jeśli nasza wiara nie będzie przekładała się na konkretne działanie w życiu.

piątek, 18 listopada 2011

Miesiąc później - wspomnienie

Moja mama, Alicja, odeszła do Pana dokładnie miesiąc temu, 18 października, o godz. 6.00. Czas na zapowiadane wcześniej refleksje z tego, jak przeżywałem umieranie mamy i tego, co działo się dookoła.

Mama miała kłopoty zdrowotne już od długiego czasu. Mniej więcej 20 lat temu miała mieć pierwszą operację na sercu, ale wtedy się nie zgodziła, bojąc się osierocić dzieci w dosyć młodym wieku. Od tego czasu przeżywała różne operacje i zabiegi związane z sercem - m.in. wymiana jednej z zastawek, wszczepienie stymulatora serca, ablacja. Do tego leczone były inne części organizmu - np. wycięcie guza na nadnerczu. Ogólnie ze stanem zdrowia mamy było nie najlepiej od wielu lat i nieraz bywała w szpitalu. Dlatego też chyba jakoś za mało w nas było świadomości niebezpieczeństwa śmierci mamy, podczas październikowej operacji. Po prostu chyba się jakoś uodporniliśmy na informację o słabym stanie zdrowia mamy, licząc, że kolejny raz będzie dobrze.

To, że operacja była niemalże konieczna, to wiedziałem także od pewnego kardiologa (czy też kardiochirurga), który w szpitalu na Banacha prowadził i badał mamę, a jednocześnie jest moim parafianinem i systematycznym uczestnikiem odprawianych przeze mnie Mszy św. Wydolność serca mamy była bardzo mała. Potrzeba było wymienić jedną z zastawek, a poprzednio wymienianą poprawić. Dopiero po operacji dowiedziałem się, że tak naprawdę, to wymieniali mamie wszystkie 3 zastawki.

Mama zdecydowała się przechodzić operację w Instytucie w Aninie, czyli tam, gdzie przechodziła poprzednie operacje na sercu. Zawiozłem ją tam w Święto Archaniołów - 29 września. Bardzo szybko okazało się, że operacja musi być wykonana w ciągu kilku dni. Pojawiła się nasza wzmożona modlitwa. Odprawiłem w międzyczasie kilka Mszy św. w intencji mamy, byłem na kilku Mszach i modlitwach o uzdrowienie. Prosiłem także o wspólną modlitwę osoby, które mają różne dary charyzmatyczne. W trakcie modlitwy jedna z tych osób, której ufam w kwestii rozeznania, poczuła przynaglenie do modlitwy za lekarzy. Jak się później okazało, ta modlitwa mniej więcej dwukrotnie się przydała. Na końcu wspólnej modlitwy ta sama kobieta dostała takie słowa: "skąd nadejść ma dla mnie pomoc, pomoc moja od Pana". Z tego zdania miało wynikać, że wszystko się pozytywnie zakończy. Miałem przekonanie, że ogólnie będzie trudno, ale Pan ostatecznie pomoże. 

To przekonanie towarzyszyło mi dosyć długo - nawet jeszcze po śmierci mamy. Ufałem do końca, że mama przeżyje. Nawet, gdy się okazało, że po pierwszej operacji trzeba było zrobić drugą. Nawet, gdy w piątek (2 dni po operacji) stan mamy był na tyle tragiczny, że trzykrotnie trzeba było przywracać życie mamy przez reanimację. Lekarze nie wiedzieli, jak pomóc. W tamtym czasie informacja o modlitwie rozeszła się po wielu ludziach - także kilku parafiach. Modliły się chyba setki osób. W tamten piątek około godziny 15, gdy modliliśmy się na Koronce przyszły mi słowa, które wzywały do wiary oraz wskazywały na uzdrowienie. Mniej więcej o tej porze stan mamy zdecydowanie się poprawił. Chociaż mama cały czas nie odzyskiwała świadomości, a jej stan był ciężki, to jednak był dosyć stabilny.

Tak działo się do świtu w poniedziałek. Wtedy to zaczęło gwałtownie spadać ciśnienie. Lekarze nie potrafili tego wytłumaczyć. We mnie cały czas była nadzieja, na wyzdrowienie mamy. Nawet wtedy, gdy wieczorem zadzwoniono ze szpitala, by przyjechać się pożegnać z mamą, bo to ostatnie chwile jej życia. Ja wtedy byłem na rekolekcjach kapłańskich, na szczęście niedaleko Warszawy. Ponieważ nie miałem samochodu, więc poprosiłem znajomego księdza, by ze mną pojechał. Na salę pooperacyjną weszliśmy my dwaj, wraz z moim bratem. Modliliśmy się, wierząc, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Później, po śmierci mamy, tamten ksiądz przyznał, że słyszał wewnętrznie takie słowa "pozwólcie mi odejść". 

Mama zmarła we wtorek rano. Okazało się, że konieczna była sekcja zwłok mamy, bo lekarze nie potrafili stwierdzić, co się z mamą stało przez te ostatnie 24 godziny. Do dziś nie wiem, jaki jest wynik tej sekcji, ale trzeba będzie się jeszcze dowiedzieć.

Śmierć mamy, nie przekreśliła mojej nadziei w pomoc Pana. Chociaż może wydawać się to mocno dziwne, to ja stale wierzyłem, że to jeszcze nie koniec. Okoliczności związane z sekcją zwłok wydały mi się, że są dobrą okazją, by się modlić o... wskrzeszenie. Tym bardziej, że naszło mnie przekonanie, że należy modlić się o to za wstawiennictwem bł. Jana Pawła II. Wszak w jego wspomnienie miała być pochowana mama. 

Poprosiłem kilka zaufanych osób o to, by się w tej właśnie intencji modlili wraz ze mną. W dzień sekcji, gdy trzeba było zawieźć ubrania oraz zidentyfikować zwłoki, poprosiłem, by brat mnie zabrał ze sobą z rekolekcji. Tego dnia rano poznajdowałem różne słowa z Pisma Świętego, które mówiły o cudach Jezusa, o wskrzeszaniu, ale także o tym, że modlitwy w pewnych warunkach zostaną wysłuchane. W jednym z fragmentów też Jezus mówił, że Jego uczniowie będą robić takie same rzeczy, a nawet większe, niż On. Dodatkowo na modlitwie przypomniała mi się scena z księgi Ezechiela, gdy prorok ożywia umarłe kości. Zebrałem te wszystkie modlitwy ze sobą, poczytałem, rozważałem i stwierdziłem, że nie ma przeciwwskazań do tego, by Bóg mamę wskrzesił po naszych modlitwach. Na miejscu, nie widząc jeszcze ciała mamy, modliliśmy się z bratem na różańcu. Gdy na końcu zacząłem cytować jedną z modlitw Ezechiela, zerwał się ogromny wiatr. Tyle tylko, że po liściach drzew zupełnie nie było go widać. My jednak namacalnie czuliśmy. Potem sytuacja powtórzyła się już nad otwartą trumną mamy. Czułem taką ogromną moc modlitwy, że nie pamiętam, kiedy tak było. Ciało przechodziły takie ogromne dreszcze (ciary), że ... (nawet nie wiem jak to określić). Podobne odczucie miał mój brat. W którymś momencie usłyszał on w sercu takie słowa "zabieram mamę do nieba". Te ciary jeszcze się nasiliły. A potem modlitwa zaczęła się uspokajać. Jeszcze przeszła mi przez myśl scena Eliasza wstępującego do nieba. W tamtej scenie płaszcz proroka spadł na Elizeusza. A jednocześnie, zapewne, według prośby tego ostatniego na niego spadły dwie części ducha Eliasza. Miałem takie przekonanie, że na nas zstępuje Duch Święty - nie tylko naszej mamy, ale niemalże wszystkich świętych.

Pojawił się taki ogromny wewnętrzny pokój w sercu i poniekąd radość. Bóg zabrał mi przekonanie, że mamę wskrzesi tu na ziemi, ale dał pewność, że mam orędownika w niebie. Dał także pomoc w postaci Ducha Świętego. Dzięki temu mogłem dosyć spokojnie przeżyć pogrzeb mamy oraz Mszę świętą z modlitwą o uzdrowienie i uwolnienie - która miała miejsce tego samego dnia. Widzę też i czuję, że to wszystko towarzyszy mi także po dzisiejszy dzień.

Podzielę się jeszcze pewną refleksją. Mój spowiednik zapytał się, jak to było z tym pomysłem modlitwy o wskrzeszenie. Jakie było źródło tego natchnienia? W trakcie odpowiedzi na początku stwierdziłem, że może jednak moje - wszak takie było moje pragnienie. Jednakże w trakcie tej samej wypowiedzi doszedłem do wniosku, że mógł to natchnienie dać także sam Bóg. Rok temu, gdy umierała Monika Brzoza, chodziło mi po głowie, by się modlić o wskrzeszenie. Ale nie zrobiłem tego, bo się bałem, co będzie, gdyby ta modlitwa była skuteczna. Teraz ważną rzeczą było to, że się odważyłem o to modlić. Dzięki temu otworzyłem się bardziej na działanie Ducha Świętego, którego tak namacalnie poczułem w trakcie modlitwy. Czuję, że ta modlitwa, to jest krok naprzód - nawet w kontekście tego, co było w poprzednim moim poście. A dlaczego mamę Bóg jednak nie wskrzesił? Miał widać inne plany. Ale, choć wydawać by się to może szalone, nie zdziwiłbym się, gdybym kiedyś jeszcze miał się o coś takiego modlić. A wtedy kto wie, co z tego będzie... Może muszę zrobić jeszcze jeden krok, albo kilka...

Już na sam koniec muszę stwierdzić: Szkoda, że mama umarła. Ale wierzę, że w tym wszystkim jest jakiś sens. A wydarzenia, które wtedy miały miejsce, też były ogromnie ważną szkołą i otwarciem na Ducha Świętego, który pomoże mi skuteczniej głosić wielkie dzieła Boże.

czwartek, 17 listopada 2011

O żywej wierze

Kilka dni temu rozważałem fragment Listu św. Jakuba (2,14-19). Nie ukrywam, że bardzo lubię ten fragment i często się na niego powołuje. Szczególnie na dwa zdania: "Wiara, jeśli nie byłaby połączona z uczynkami, martwa jest sama w sobie" (Jk 2,17) oraz "Wierzysz, że jest jeden Bóg? Słusznie czynisz - lecz także i złe duchy wierzą i drżą" (Jk 2,19).

Powołując się na te zdania, wielokrotnie ludziom powtarzam, że nie wystarczy wierzyć w istnienie Boga. Taki człowiek może co najwyżej stwierdzać, że ma wiarę podobną do szatana. Tyle tylko, czy oby naprawdę wypada być z tego dumnym. Tak swoją drogą, to szatan nie musi wierzyć w istnienie Boga, bo... on po prostu ma pewność istnienia Boga. Tyle tylko, że z tej wiary nic nie wynika.

Podobnie nic nie wynika z wiary człowieka, jeśli ona nie przekłada się na zewnętrzną postawę - te uczynki, o których pisał św. Jakub. O jakie uczynki chodzi? Chociażby o systematyczność w chodzeniu do kościoła i przyjmowaniu sakramentów (w tym głównie Komunii św.), a także uczynki miłości i miłosierdzia. Trudno sobie wyobrazić owocną wiarę bez tego, co tu napisałem. Często to ludziom powtarzam. I dlatego też wydaje mi się, że przywoływany fragment Listu św. Jakuba, znam na wylot i nic nowego nie mogę z niego wyciągnąć.

I w sumie mam rację... Wydaje mi się :). A przynajmniej wydawało jeszcze kilka dni temu. Uświadomiłem sobie, że jeśli mówimy o prawdziwej wierze, to powinno się spojrzeć na wszystko, co chce od nas Bóg. Dotyczy to także Bożych natchnień, proroctw, ale także np. konkretnego wcielania w życie wezwań z Ewangelii. O ile z charyzmatycznymi proroctwami, to można poddawać w wątpliwość, czy przekazywane słowo jest Boże, o tyle nie powinniśmy wątpić w prawdziwość słów Jezusa z Ewangelii. A ile osób słuchając słów "Nie martwcie się o to, co będziecie jeść, co będziecie pić, w co będziecie się przyodziewać", mimo wszystko bardziej się skupia na sobie i na swojej pracy, niż na zaufaniu Bogu? Ileż osób wierzy w słowa, że jeśli będziemy prosić w imię Jezusa, to się stanie? Ileż osób dopuszcza możliwość aborcji, mimo tego, że Jezus mówił "kto przyjmuje to dziecko w imię moje, mnie przyjmuje", albo "cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili"? Często wypowiedzi Jezusa traktujemy, jako metaforę. I tu jest chyba problem. Uczynkami, o których pisał św. Jakub, jest także wcielanie w życie konkretnych słów Jezusa, bez wątpliwości i rozumienia tylko jako metaforę.

Także prawdziwą i żywą wiarę możemy potwierdzić wsłuchując się w pewne słowa prorocze. Ja powiem szczerze, że nieraz mam z tym problem. Chyba chciałbym mieć pewność, że to przesłanie od Boga, a nawet, gdy jest bardzo dużo potwierdzeń, że zapewne Bóg musi stać za tymi słowami, to i tak chyba szukam dziury w całym i nieraz puszczam między uszy. A przecież jeśli Bóg coś mówi, to mówi po coś. W Nim wszystko ma swoją przyczynę i cel. I pewne słowa wzywające do działania, są po to, by działać, a nie tylko np. zadziwiać się w stylu... "o... jak ładnie to jest powiedziane". Wprawdzie rzadko pojawiają się względem mnie jakieś konkrety w stosunku do działania, to jednak trudno nieraz trudno mi to przyjąć. Tym bardziej, że nieraz najzwyczajniej w świecie zostałem wkręcony. Cóż... nawet w Piśmie Świętym jest zapowiadane, że diabeł będzie się podszywał pod Anioła Światłości. Jest to jednak trudne, ale niestety stawia znak pytania, co do prawdziwości i żywotności mojej wiary. Może z tym nie jest aż tak źle, ale jest jeszcze nad czym pracować. 

Na koniec podam przykład, który mnie poruszył i pokazał jak powinno się do takich słów odnosić - a z czym nieraz mam problemy. W książeczce związanej z ostatnią płytą zespołu TGD było świadectwo dotyczące pewnej rodziny, która mieszkała w Kazimierzu Dolnym. Na modlitwie dostali słowo prorocze, że przyjdzie do nich wysoka fala. Wprawdzie wiele osób dziwiło się im, wręcz pukało w czoło, to oni postanowili się wyprowadzić na tereny wyżej leżące. Musieli sprzedać dom i nowy wybudować (albo kupić - nie pamiętam dokładnie). W następnym roku (czyli 2010) duża powódź zalała Kazimierz Dolny, wraz z byłym już domem tamtej rodziny. Wiara tych ludzi, połączona z ich działaniem, dała im zbawienie - tzn. ratunek przed powodzią. Gdyby w te słowa nie uwierzyli, albo nic by z nimi nie zrobili, spotkałaby ich tragedia. I mogliby tylko żałować, że nie uwierzyli. A tak... wielka radość i chwała Boża. 

Mi takiej wiary brakuje - chociaż być może problem w przekonaniu, kto jest źródłem konkretnych słów. Ale chciałbym mieć taką wiarę. I chociaż zauważam, że coraz lepiej ze mną pod tym względem, to mam się jeszcze o co modlić. I modlę się do Boga, a także Ciebie zachęcam. Wejdźmy w żywą relację z Jezusem, ale nie ustawajmy w wołaniu podobnym do Apostołów: "Panie, przymnóż nam wiary".

poniedziałek, 14 listopada 2011

Gwoździe i grzech

Taka krótka refleksja z ostatnich dni:
 
Gdy człowiek ma sporo gwoździ porozrzucanych przy wjeździe do garażu i przebije sobie opony, nie wystarczy udać się do wulkanizacji. Warto byłoby posprzątać wszystkie gwoździe, by po raz kolejny nie przebijać sobie kół.

Gdy człowiek grzeszy, zazwyczaj nie wystarczy pójść do konfesjonału i wyznać swoje grzechy. Często trzeba zrobić porządek w swoim życiu - przede wszystkim wyeliminować bodźce i przebaczyć krzywdzicielom. Niezbędnym jest wyraźne odcięcie się od grzesznego życia i szczere wybranie drogi za Chrystusem. Nieraz nieodzowna jest modlitwa o uzdrowienie, bądź uwolnienie.

niedziela, 13 listopada 2011

Homilia z 16.11.2008.

Kolejna homilia sprzed 3 lat.  Zapraszam do lektury.

Ehh... Jak ona pięknie śpiewała, jaki głos? Dlaczego Klaudia musiała odpaść? Co jakiś czas słyszę takie pytania osób oglądających program "Mam talent". W tych nostalgicznych pytaniach nieraz wyczuwam nutkę porównywania się, pewnej tęsknoty za talentem, które ta czy inna "gwiazdka" niewątpliwie posiada. Dlaczego inni mają lepiej od nas? Dlaczego Pan Bóg tak różnie rozdaje talenty? Wydawać by się mogło, że nam – wierzącym, pełniącym wolę Boga, powinno przypaść więcej niż tym, którzy swoim życiem wyśmiewają podstawowe zasady moralne. 

Poniekąd nie ma na to dobrej, jednoznacznej odpowiedzi. Chociaż nie do końca jest tak. W dzisiejszej Ewangelii słyszymy przypowieść o talentach, w której padają słowa: "jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności". Bardzo ważne są te ostatnie słowa. Bóg wie, co jesteśmy w stanie uczynić oraz jak wykorzystać powierzone nam dobra i tak odpowiednio udziela. I wcale nie jest prawdą, że ten, kto dostaje więcej ma łatwiej. Ileż to było różnych gwiazd show biznesu, których życie tragicznie się zakończyło? A myślę, że nie jest to najlepsze rozwiązanie dla człowieka. Wprawdzie dla wielu młodych ludzi hasło "żyj szybko, kochaj mocno, umieraj młodo" może wydawać się dewizą życiową, to jednak nie jest to sposób na szczęśliwe życie. 

Trzeba mieć też świadomość, że Bóg kiedyś będzie nas rozliczał z tego, co otrzymaliśmy. A Jezus kiedyś powiedział "komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie" (Łk 12,48). I może się okazać, że ten, kto miał mniej otrzyma lepszą nagrodę niż ten, kto ma wiele. Warto zauważyć, że Pan z dzisiejszej Ewangelii prawie tak samo potraktował tego, co miał pięć talentów i tego, co miał dwa. Bogu nie chodzi o to, abyśmy byli najlepszymi ludźmi na świecie, ale abyśmy dobrze wykorzystali te dobra, które On nam dał. Sporo ważniejsze jest, czy dobrze wykorzystujemy to, co otrzymaliśmy, niż to, jak wiele udało nam się osiągnąć. Przecież Pan Bóg wie, co możemy osiągnąć. Ba… wie nawet, ile osiągniemy. Chce jednak, abyśmy przez całe życie poznawali, co Bóg nam daje, za to wszystko dziękowali i wykorzystywali dla dobra swojego i na chwałę Bożą. 

W swoim życiu kapłańskim wyraźnie zauważam, jak trafne jest sformułowanie, że Bóg rozdziela talenty w zależności od naszych zdolności. Widzę, że pewne rzeczy Pan Bóg mi dodaje wtedy, gdy jestem na to gotów. Co jakiś czas dostrzegam w sobie nowe dary i charyzmaty i sam się sobą zaskakuję, Myślę jednak, że gdybym to wszystko poznał sporo wcześniej, to mogłoby mnie to albo przerosnąć, albo mogłaby nawet "woda sodowa uderzyć do głowy", co pewno byłoby łatwym łupem dla złego ducha w walce przeciwko mnie i osobom mi powierzonym. Coraz bardziej dostrzegam, jak ważnym jest dojrzewanie do pewnych spraw. Pan Bóg daje nam tyle wiary i tyle łaski, na ile jesteśmy w stanie to wykorzystać. To od nas zależy, na ile, współpracując z tą łaską, zabiegamy o więcej i wzrastamy w wierze. 

Oczywiście – mówiąc o dobrach duchowych otrzymanych od Boga – nie kojarzymy z talentami. Zapewne nie mógłbym występować w programie "Mam talent", ale chyba właśnie o to chodzi. Każdy z nas ma różne dary i talenty. Nieraz to będą szczególne dary artystyczne, czy sportowe, ale sporo ważniejsze są dla nas te dary duchowe. A te zewnętrznie zauważane talenty mają służyć temu, abyśmy potrafili zadziwić się nad majestatem Boga i doświadczyli tego, że Bóg nas nie opuszcza.

Potrzeba nam także pamiętać, że Bóg nie daje nam talentów tak po prostu, abyśmy byli sławni na ziemi. Bóg ma w tym jasno określony cel. Tym celem jest nasze zbawienie, a także dobro ludzi wokół nas. W ten sposób nasze talenty należałoby traktować jako charyzmaty, które służą wspólnocie. Po to Bóg nam daje dary, abyśmy mogli sobie nawzajem służyć, poprzez to okazywać miłość i prowadzić się ku świętości. Za tydzień w Ewangelii będziemy słyszeli scenę Sądu Ostatecznego, podczas której Jezus będzie pytał o nasze czyny miłości. To właśnie po to od Boga otrzymujemy różne dary i talenty, abyśmy poprzez czyny miłości mogli z czystym sercem stanąć przed Panem w Dniu Sądu Pańskiego.

Ładna myśl z Brewiarza

Podzielę się pewnym zdaniem z dzisiejszej Godziny Czytań. Autorem tego zdania jest św. Augustyn, a dotyczy końca świata, albo po prostu momentu śmierci. 

"Ten, kto jest wolny od wszelkich trosk, w spokoju oczekuje przyjścia Pana. Cóż to byłaby za miłość ku Chrystusowi, lękać się, że przyjdzie? Miłujemy Go i boimy się, że przyjdzie. Czy naprawdę miłujemy? Czy może bardziej miłujemy nasze grzechy? Miejmy zatem w nienawiści grzechy, a miłujmy Tego, który przyjdzie, aby ukarać grzechy."

Ładne... Prawda? Jeśli ktoś mówi, że kocha Boga, to dlaczego boi się spotkania z Nim? Przecież nie boimy się przyjścia ukochanej osoby. No chyba, że boimy się, że ta ukochana osoba dowie się, że ją zdradzamy. Ale czy wtedy naprawdę byłaby miłość?

sobota, 12 listopada 2011

Usprawiedliwienie

Dziś chyba ostatni dzień wolny - tak mniej więcej do świąt Narodzenia Pańskiego. Pojutrze zaczynamy wizytę duszpasterską. A ten, kto zna dobrze jakiegoś kapłana, wie, ile to czasu i serca kosztuje i, że trudno te dni nazwać wolnymi. W ubiegłym roku w okresie kolędy pojawiało się na blogu bardzo mało wpisów. Niewykluczone, że tak będzie i w tym roku. Ktoś mógłby jednak stwierdzić, że zmniejszona liczba postów już jest zauważalna, chociaż nie ma jeszcze "kolędy". Niewątpliwie ileś racji w tym jest. Gdzie wyjaśnienie całej tej kwestii? Możliwe, że ten post przybliży czytelnikom, co gdzieś było w moim sercu.

Tytułowe usprawiedliwienie, to opis tego, co gdzieś we mnie jest od miesiąca. Wiecie chyba, że od 18.10 jestem sierotą w pełnym rozumieniu tego słowa. Ciała obojga moich rodziców spoczywają na cmentarzu nieopodal mojego kościoła. Ja niby dzielnie to wszystko znosiłem i znoszę, ale chyba jednak to mnie jakoś zmieniło. Niby nie łączę swojego obecnego stanu ze śmiercią mamy, ale wystarczy spojrzeć na historię moich wpisów po 29 września (gdy po raz ostatni mamę zawiozłem do szpitala), a szczególnie po 12 października (gdy mama miała przeprowadzoną operację), żeby stwierdzić, że coś się zmieniło. Wpisów, poza umieszczanymi co tydzień starymi homiliami, jest jak na lekarstwo.

W ponadrocznej historii mojego bloga pewno dało się wyczuć, kiedy miałem lepsze okresy, kiedy gorsze. I prawie zawsze przekładało się to na częstotliwość pisania postów. Nie chcę pisać o swoich trudnościach, czy porażkach. Szczególnie do czasu, gdy nie da się dostrzec wyraźnego działania Boga, potwierdzającego, że On wie, co robi. Gdy mi się zdarzało pisać o tych trudnych okresach, albo o czymś, co mogło być potraktowane jako skupianie się na szatanie, nieraz dostawało mi się po głowie od czytelników. Wolę nieraz odczekać, by móc ze spokojem o pewnych rzeczach napisać. Chyba czas odczekania po śmierci mamy mija. Wprawdzie mam wrażenie, że w pewnym stopniu trochę się rozleniwiłem, to jednak w ostatnim czasie nie brakowało ważnych modlitw za ludzi i nad ludźmi. Mimo wszystko ileś rzeczy dobrych się dzieje, ale w okresie jesiennej pogody oraz w kontekście tematyki śmierci, co roku występującej w okolicach listopada, pojawia się ileś melancholijnych rozważań i pytań.

Nie chcę o tym pisać, w sumie miałem tu napisać zupełnie inne sprawy, ale myślę, że chwilę jeszcze poczekam z tymi innymi rzeczami. Nie wszystko na raz - byście nie narzekali, że długie posty piszę, albo, że za rzadko je umieszczam. Ale obiecuję, że spróbuję niebawem napisać, o wydarzeniach sprzed miesiąca. Myślę, że będzie to ważny, a na pewno bardzo osobisty, post. Więc warto czekać na niego.

Kończąc dzisiejszą wypowiedź, muszę stwierdzić, że mimo wszystko nie jest ze mną źle. Proszę jednak o modlitwę o siły i Ducha Świętego na zbliżający się trudny dla mnie okres "kolędy". Wiem, że bez Boga w tym okresie sobie nie poradzę.

środa, 9 listopada 2011

Homilia z 9.11.2008.

W minioną niedzielę nie umieściłem na blogu homilii. Trudno mi jest spisywać głoszoną przez siebie Ewangelię. Nie umieściłem także homilii z gazetki sprzed 3 lat, bo wtedy niedziela przypadała 9 listopada. Tegoż dnia przeżywamy dosyć ważne święto - Rocznicy Poświęcenia Bazyliki Laterańskiej - czyli najważniejszego kościoła w świecie. To święto należy do jednego z tzw. Świąt Pańskich, które jest ogólnie ważniejsze niż niedziela i 3 lata temu to liturgia z tego święta była użyta, a nie z 32. niedzieli zwykłej. Z racji na to, że dziś przypada wspomniane święto, pozwolę sobie umieścić tamtą homilię sprzed 3 lat.

"Niestety, nie mogę dać Ci rozgrzeszenia". To chyba najtrudniejsze słowa, które jako kapłan jestem nieraz zmuszony wypowiedzieć. Spowiadając staram się walczyć o możliwość udzielenia rozgrzeszenia, a przynajmniej szukać jakiegoś rozwiązania, tak, aby przekonać penitenta że z jego skruchą „jest coś nie tak” i że warto podejść inaczej do całej kwestii nawrócenia. Decyzja o nieudzieleniu rozgrzeszenia jest dla mnie, jako kapłana, bardzo trudną, bo zawsze pozostaje obawa, że osoba odchodząca od konfesjonału bez rozgrzeszenia, nigdy już do niego nie wróci. Chciałoby się tutaj być dobrym wujkiem i pokazać serce, które wszystko wybacza. A jednak nie zawsze można. 

Mam, niestety, świadomość, że iluśtam ludzi odchodzi od Kościoła z powodu problemów ze spowiedzią. Nieraz jedna spowiedź potrafi zmienić całe życie i albo może pomóc się nawrócić, albo spowodować, że następnej spowiedzi długo nie będzie. Jako kapłan, nie chciałbym nigdy się odwracać człowieka od konfesjonału. Lubię spowiadać – szczególnie te osoby, które mają prawdziwą potrzebę doświadczyć uzdrawiającej mocy Bożego Miłosierdzia. Niekoniecznie jednak lubię takie spowiedzi, kiedy człowiek przychodzi do spowiedzi okazjonalnie (po podpis lub od święta) bez poważniejszej refleksji nad swoim życiem, bądź z przekonaniem, że idzie tylko dla tradycji, nie czując potrzeby przemiany duchowej. 

Problem z odmową rozgrzeszenia pojawia się chyba głównie wtedy, gdy penitentowi brakuje głębszej refleksji nad swoim życiem, bądź gdy brakuje mu chęci do współpracy z Bogiem poprzez zerwanie z grzechem. Zawsze w takich momentach pozostaje mi wątpliwość – jak zareagować?, co powiedzieć?, rozgrzeszyć, czy nie rozgrzeszać? Argumentem, którego ludzie używają przeciwko mnie bywają słowa „Bóg przebacza, a ksiądz nie chce przebaczyć” Dla mnie – kapłana, który ma być tylko sługą i narzędziem w ręku Syna Bożego, a nie panem wobec swoich parafian, takie słowa powinny dać mi do myślenia. I nieraz dają. Jednak refleksja nad dzisiejszą Ewangelią pokazuje, że wielokrotnie mam rację. Jezus, którego Pismo św. nazywa barankiem bez skazy, idzie do świątyni i przepędza kupców, rozrzuca, rozwala. Czytając Ewangelię może pojawić się nawet pytanie o dobroć i miłość Jezusa. A jednak… Dobry i miłujący człowiek, to nie ten, który zawsze na wszystko pozwala. Dobry człowiek, to ten, który dba o to, co naprawdę dobre – czyli Boże. Kapłan – naśladujący Chrystusa – musi nieraz użyć słów, czy zachować się w sposób wydawało by się niezbyt miły, aby zwrócić uwagę, że ktoś działa źle i czyni sobie lub innym szkodę. Ksiądz, gdyby dał penitentowi rozgrzeszenie wiedząc, że się mu ono nie należy, po pierwsze zapewne nie uchroniłby penitenta przed potępieniem, a po drugie wziąłby na siebie konsekwencje tego wszystkiego. Nie udzielenie rozgrzeszenia jest często bardzo wyraźnym znakiem dla penitenta, że jego życie idzie w złym kierunku i potrzeba je zmienić. Lepiej jest, aby człowiek odchodząc od konfesjonału miał świadomość, że potrzebuje zmiany, a nie dowiedział się o swoim niewłaściwym życiu dopiero na Sądzie Bożym, kiedy będzie już za późno. Oczywiście w konfesjonale ksiądz ma obowiązek wyjaśnić dlaczego nie daje rozgrzeszenia. Nie może także obrażać człowieka, lecz mimo wszystko ukazać mu Bożą miłość, która troszczy się o dobro duchowe i życie wieczne człowieka. 

Problemem, który często jest powodem nie udzielenia rozgrzeszenia, jest niewłaściwe rozumienie wolności w kontekście 6. Przykazania. Człowiekowi wydaje się nieraz, że jest na tyle wolny, że może robić to wszystko, co mu się żywnie podoba. Taka osoba traktuje księdza (i poniekąd Boga), jako tego, który ogranicza wolność. Wolność rzeczywiście jest wielkim darem od naszego Stwórcy, ale nie możemy zapominać, że jest nam dana między innymi po to, abyśmy sami wybrali Jezusa jako Pana i idąc Jego drogami doszli do zbawienia. Nie możemy zapominać, że tak jak w drugim czytaniu pisze św. Paweł jesteśmy świątyniami Boga i mieszka w nas Duch Święty. Nasze ciała jako świątynie mają służyć oddawaniu czci Bogu. Płciowość, którą jako wielki dar otrzymaliśmy od Boga, ma służyć pełniejszemu zjednoczeniu męża i żony i tworzeniu komunii na wzór tej, która jest w Trójcy Świętej. Seks, który nie jest związany z pełnym oddaniem na całe życie (poza małżeństwem, bądź korzystając z antykoncepcji) nie będzie wyrazem takiej miłości. Godzi on w świętość naszego ciała. Warto mieć tego świadomość. A kiedy ksiądz – czy to w spowiedzi, czy kiedykolwiek indziej – zwraca na to uwagę, to potraktujmy jako wezwanie do prawdziwej miłości i świętości, a nie czepianie się. 

Moi drodzy! Ksiądz jak każdy człowiek jest grzeszny, a przez to nie zawsze właściwie potrafi zareagować. Jednocześnie my nie zawsze jesteśmy w stanie zrozumieć jakie są intencje działania księdza. Nie oburzajmy się jednak na to, co słyszymy od kapłana, ale próbujmy, zastanawiając się nad swoim życiem, dojść do pełnego spotkania z Bogiem w wieczności. Aby tego dokonać żyjmy tak święcie, jak na świątynię Boga przystało.

Lądowanie Boeninga, a życie wieczne

Podobną treść do tego posta wczoraj napisałem w pewnym komentarzu, ale stwierdziłem, że może warto to umieścić na moim blogu.

Tydzień temu w Warszawie awaryjnie lądował Boeing. Nie otworzyło mu się podwozie. Niektórzy twierdzą, że problem był w wyciśniętym bezpieczniku, który nie pozwolił na elektryczne otworzenie podwozia. Jeśli jest to prawda, to w ten sposób wszelkie próby otworzenia podwozia okazały się daremne. I wprawdzie samolot dosyć bezpiecznie wylądował, to jednak takiej pewności nikt nie miał. Prawdopodobnie przez ten bezpiecznik.

Troszkę podobna sprawa jest z naszym życiem wiecznym. Jezus mówi, że życie wieczne ma ten, kto spożywa Jego Ciało. Życie bez łaski uświęcającej, to jak lot z wyciśniętym bezpiecznikiem w samolocie. Wszelkie nasze działania są daremne przed Bogiem, jeśli żyjemy z wyciśniętym bezpiecznikiem - czyli bez możliwości przyjęcia Komunii świętej. Nasze dobre czyny, po jednostronnym zerwaniu więzi z Bogiem, poprzez grzech, są niestety daremne. I chociaż może udać się bezpiecznie wylądować (czyli osiągnąć życie wieczne), to niestety takiej pewności mieć nie możemy. Nie możemy także liczyć, że te nasze czyny, w okresie życia w grzechu, będą policzone.