Blog przeniesiony

Informuję, że od listopada 2014 niniejszy blog jest prowadzony na nowej stronie xjacek.bartymeusz.pl

sobota, 30 października 2010

Wiem... a może jednak nie...

Ostatnie kilkanaście godzin było dla mnie pewną ważną lekcją. Wczorajszy, opisywany przeze mnie, płacz nie dotyczył sprawy Moniki, ale zupełnie innej. Dziś uświadomiłem sobie, że we wczorajszych wydarzeniach można dostrzec sens i potwierdzenie tego, co w tytule mojego całego bloga.

O co chodzi? Otóż kilka dni temu pisząc o Monice użyłem stwierdzenia, że "nie mogę wykluczyć, że Bóg ją tu [na ziemi] zostawi". Częściej używałem, że wierzę głęboko, że tak będzie. We wspomnianym poście odnosiłem się do pewnych słów Św. Pawła. Nie przypuszczałem wtedy, że te słowa w tych dniach pojawią się w liturgii mszalnej. Dziś w pierwszym czytaniu (Flp 1,18b-26) możemy usłyszeć te słowa o życiu, śmierci i zostawieniu na ziemi dla korzyści ludzi, do których Paweł był posłany. Powiem szczerze, że gdy dziś rano zajrzałem do czytań, to czułem, jak automatycznie łzy zaczęły zmierzać ku moim oczom. Nie mogłem tego nie skojarzyć z Moniką. 

Apostoł Narodów nazywa śmierć zyskiem. I wierzę, że tak jest także w przypadku śmierci Moniki. Ale pojawia się pytanie, dlaczego Bóg jej tu nie zostawił? Dlaczego moje przeświadczenie było mylne? Byłem przecież przekonany, że to zamysł Boga i że ma to sens. Być może wyjaśnieniem jest porównanie moich słów z dzisiejszym czytaniem. Jaka różnica? Ja byłem mocno przekonany, a św. Paweł pisze: "ufny w to wiem, że pozostanę". On to po prostu wiedział. A nawet jeśli nie do końca, to jego słowa wypowiedziane z wiarą i mocą stały się prawdą. Moje słowa dopuszczały pewną wątpliwość w to, o czym mówię. Wydawało mi się, że w to wierzę, ale chyba tak nie było do końca. Co więcej - czym bliżej śmierci Moniki, tym mniej byłem przekonany, że tak właśnie ma być. Przypominają mi się tutaj słowa Jezusa: "Kto powie tej górze: Podnieś się i rzuć się w morze, a nie wątpi w duszy, lecz wierzy, że spełni się się to, co mówi, tak mu się stanie" (Mk 11,23). Niestety - muszę się tu przyznać, że - w mojej duszy coraz bardziej pojawiała się wątpliwość, jak to będzie.

Ktoś teraz może zapytać, to gdzie tu potwierdzenie, że Bóg wie, co robi... Żeby o tym Ciebie przekonać, muszę napisać troszkę, o tym co działo się u mnie kilka godzin wcześniej. Otóż mój opisywany po południu płacz był wyrazem bezradności i słabości wobec tego, co się wokół dzieje - i to nie dotyczyło bynajmniej sprawy Moniki. Miałem chyba jakiś żal do Boga, że nie rozwiązuje problemu, o który się modlę. Później jednak ten problem częściowo został rozwiązany. Jednakże zanim to się stało, ja w płaczu mówiłem Bogu, z jak najbardziej szczerym sercem o tym, co przeżywam. I wtedy to uświadomiłem sobie, że ja o pewne rzeczy proszę, ale nie do końca wierzę, że to się stanie. Jezus w swojej bytności mówił np. "bądź wolny od swej niemocy" albo "milcz i wyjdź z niego". Św. Piotr do paralityka powiedział "w imię Jezusa Chrystusa Nazarejczyka, chodź!" (Dz 3,6). A ja co? Nie mam odwagi tak powiedzieć, a jeśli nawet podobne rzeczy próbuję mówić, to jest w tym wszystkim ileś wątpliwości.

Jaki z tego wniosek? Wczorajsze popołudnie przygotowało mnie na przyjęcie prawdy usłyszanej wieczorem. Bóg nie musiał zostawić Moniki przy życiu (chociaż bardzo tego chciałem), bo ja nie do końca w to chyba wierzyłem, nawet jeśli o tym mówiłem innym. Bóg dał mi poznać pewną prawdę o sobie. Nie do końca wierzę w siebie, a dokładniej w możliwość mocy moich słów. To ważna prawda. Ja wierzę Bogu i wiem, że On wie co i kiedy robi. Ale na obecną chwilę nie do końca wierzę, że moje słowa - nawet wypowiadane w imię Jezusa Chrystusa - są skuteczne. Wiem jednak - i to potwierdziło wczorajsze popołudnie - że jeśli nie myślę tylko o mocy mojej modlitwy, ale z pokorą (a nieraz nawet ze szczerym płaczem) cierpliwie zanoszę moje modlitwy do Boga, to one są wysłuchane i wypełniane w taki sposób, jaki Bóg uzna za najlepszy.

Z tego wszystkiego wynika, że Bóg naprawdę wie, co robi. Do pewnych rzeczy przygotowuje ludzi. Długie umieranie Moniki było przygotowaniem mnie do przyjęcia prawdy o tym, że jeszcze długa droga do mojej pełnej wiary. Do tego Bóg przygotowywał mnie do stwierdzenia, że nie musi być tak z Moniką, jak mi się wcześniej wydawało.

               Przyjdź Duchu Święty i naucz mnie prawdy o sobie.
               Daj mi wiarę w to, że możesz i chcesz dać moc moim słowom i działaniom.
               Dodawaj mi tej mocy, abym mógł skuteczniej głosić i czynić dzieła Bożej miłości.
              Daj także i mi swoją miłość,  bym mógł bardziej kochać Ciebie i lepiej służyć moim braciom i siostrom.
             Daj także pokorę, abym w tym wszystkim nie szukał swojej woli i chwały, lecz był narzędziem w Twoim ręku i działał na Twoją chwałę.

piątek, 29 października 2010

Wiadomość zza światów [*]

Kilkadziesiąt minut temu zadzwonił do mnie telefon. "Mam wiadomość od Moniki Brzozy. Prosiła, abym do księdza zadzwoniła. Odeszła już do Pana, ale zaprasza na swój pogrzeb."

Na razie nie płaczę... Chociaż smutek przeszywa me serce. śp. Monika Brzoza zmarła dziś o 20.38. Jeszcze kilka dni temu, baa... dziś byłem przekonany, że Monika będzie żyć. Widać Bóg miał inne plany.

Ale tak naprawdę, to wiem, że ona żyje. I to nie tylko dlatego, że mi przekazała zaproszenie na pogrzeb. W I Prefacji pogrzebowej są słowa "Życie Twoich wiernych o Panie, zmienia się, ale się nie kończy" oraz  "i choć nas zasmuca nieunikniona konieczność śmierci, znajdujemy pociechę w obietnicy przyszłej nieśmiertelności". I to niewątpliwie daje pociechy. Wiem, że Monika już nie cierpi. Wiem, że już nie umiera. Ona żyje - tylko inaczej. Trudno stwierdzić jak. Widzi już to, czego oko nie widziało, czego ucho nie słyszało, czego serce nie zdołało pojąć. Ona już to wie. Bo ona już ogląda swojego Oblubieńca. I poznaje świat, tak jak On poznaje. Ale z radością i miłością wpatrując się w Boga, nie zapomina o nas. I jestem pewny, że jeszcze bardziej pamięta i bardziej nas kocha niż nawet kilka godzin temu.

Dzięki Ci Panie za życie Moniki i świadectwo jej życia. Dzięki Ci też, że postawiłeś ją na mojej drodze życiowej.

Wieczny odpoczynek, racz jej dać Panie...

Sługa Pański

Cały czas powtarzam, że Bóg wie, co robi. Często jednak po cichu dodaję słowa, że ja nie muszę tego wiedzieć, co i dlaczego robi Bóg. Jest w moim życiu wiele radości. Ale są też takie momenty, kiedy zupełnie nie rozumiem o co chodzi Bogu. W sumie nie powinienem się dziwić. Nieraz powtarzam słowa ze Starego Testamentu: "Myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami" (Iz 55,8). A jednak czasami te sprawy Boże są dla mnie na tyle nie zrozumiałe, a wręcz abstrakcyjne, że pojawia się w moim sercu ból, a nieraz nawet płacz.

Dziś też tak było. Dlaczego Bóg tak często pozwala na cierpienie swoich ludzi? Dlaczego nie zawsze łatwo zauważyć w Nim Ojca z przypowieści o Synu Marnotrawnym? Do końca tego nie wiem. Odpowiedzi jednak na to należy szukać w cierpieniu i śmierci Jezusa. Te nieludzkie męki, których doświadczył Syn Boży, miały sens - wyjednały nam zbawienie. I wierzę głęboko, że nieraz Bóg poprzez nie do końca zrozumiałe cierpienia, pozwala pewnym osobom mocno zbliżyć do Jezusa, a także pomóc Jemu zbawiać świat.

A dlaczego właśnie tak? Też nie wiem. W biblijnej IV Pieśni o Słudze Pańskim są słowa "Spodobało się Panu zmiażdżyć go cierpieniem" (Iz 53,10). Go..., czyli kogo? Na pewno ten tekst zapowiada Jezusa, ale może także każdego, o którym można powiedzieć "Sługa Pański". To piękny tytuł i niekoniecznie wszyscy na niego zasługują. Ale może tak właśnie jest, że jeśli już ktoś jest przez Boga wybrany na umiłowanego Sługę, będzie przechodził drogę jak ta przedstawiona u Izajasza, a której fragment opisu zacytowałem...

A... wiesz co? Żeby nie wyszło tak całkowicie dołująco... Dziś mimo wszystko potwierdziło się, że Bóg słucha naszych próśb i lituje się nad dolą swoich owieczek. A, że nie zawsze od razu, albo niekoniecznie w taki sposób, jak byśmy chcieli, to inna sprawa. Ja nie muszę wiedzieć, dlaczego właśnie tak. Ale Bóg to wie.

czwartek, 28 października 2010

Idźcie i nauczajcie...

Zastanawiałem się kiedy i w jakiej formie pojawi się mój pierwszy wpis pokazujący trudne życie księdza. Na pierwszą część pytania już daję odpowiedź: TERAZ!. W jakiej to będzie formie - okaże się, gdy skończę pisać tego posta :P.

Co niby takiego trudnego? Przede wszystkim sam w sobie długi i trudny dzień. Rano konfesjonał, potem kilka godzin na studiach, bezpośrednio do szkoły. Właśnie wróciłem. Za kilkadziesiąt minut do kancelarii. Potem Msza św., różaniec i spotkanie wspólnoty. Przy dobrych wiatrach około 21.15 będę miał względny spokój i będę mógł przygotować się do jutrzejszych lekcji. Niestety często po spotkaniach wychodzą różne sprawy i nieraz ten czas wolny mam ok. 23 - gdy jestem padnięty.

Zmęczenie fizyczne to jedna sprawa. A trudność i zmęczenie psychiczne, to rzecz inna. Dziś w Ewangelii scena powołania Apostołów. Mieli oni nauczać wszystkie narody. Czasami jednak zastanawiam się, po co iść do szkoły, jeśli nie da się poprowadzić lekcji. Uczę w liceum - klasy na wszystkich poziomach. Klasy pierwsze mam połączone. Zapisanych jest łącznie 35 osób. To już w założeniu jest dużo, bo nawet gdy nie ma 4 osób na lekcji i tak uczniowie nie mieszczą się w ławkach. Zasadniczo sale szkolne nie przewidują tak dużej ilości uczniów na jednych zajęciach - a jednak.

Gdyby jeszcze z tymi uczniami coś się dało robić. Dziś szczególnie muszę się przyznać do porażki. Nic nie zrobiłem. Sprawdziłem listę, zapisałem temat na tablicy. I później już zasadniczo nic. Nie było chwili względnej ciszy. Puszczana muzyka, chodzenie po klasie, odrabianie lekcji i robienie ściąg z przedmiotu, który ma być niebawem, próba gry w karty. To standardowe działania. I gdy próbuję zrobić porządek w jednej części, w drugiej się zaczyna od nowa. I tak w kółko Macieju.

Niedawno zadałem pewną pracę do napisania. Przez ostatnie 2 tygodnie prace przyniosło łącznie jakieś 30% uczniów. Pewno ich nie zainteresuje nawet, gdy dostaną jedynki. No może zainteresuje i będą mnie obwiniać. Takie życie. Wiem, że w tym wszystkim jest dużo mojej winy. Ale czy aby na pewno?

Pod koniec lekcji - kiedy zostało 10 min do dzwonka i wiedziałem, że nic nie zrobię, postanowiłem, że się wspólnie pomodlimy. Mieliśmy odmówić jedną tajemnicę różańca. Nigdy tak nie robię, ale stwierdziłem, że ponieważ ja nie jestem w stanie pomóc, to zaproszę do pomocy Boga. Gdyby wszystko było w porządku po 4 minutach uczniowie wyszliby z sali. Jednakże nie dało się i tego sensownie poprowadzić. Nie można było kilku "Zdrowasiek" odmówić po kolei, aby nie zaczęli rozmawiać,wariować, hałasować, korzystać z komórek itp. W TRAKCIE MODLITWY! Po iluś podejmowanych próbach kontynuacji modlitwy (czekałem zawsze na spokój) kilku agresywnych uczniów wyszło ostentacyjnie z sali, a całość modlitwy trwała 15 minut. I tak końcówka nie była idealna. Czy naprawdę młodzież chodząca na religię nie może 5 min w ciszy się pomodlić????????? Czy to naprawdę moja wina? Pewno też, ale łudzę się, że nie tylko.

No cóż... Średnio mi z tym. Pomodliłem się, by Bóg im przebaczył i pokazał inną drogę. Wierzę, że kiedyś nie będzie za późno i odnajdą Boga. A mi co pozostaje? Trwać i angażować się w swoje działanie. Jezus przecież zapowiadał, że sługa nie jest większy od swego Pana i ponieważ Jego prześladowali, nie mogę się dziwić temu wszystkiemu, co przeżywam próbując głosić Jego Ewangelię.

środa, 27 października 2010

Dzień wolny

W sumie, to nie powinienem nic pisać. Wszak miałem dzień wolny. Tak... księża też raz w tygodniu odpoczywają. Przynajmniej tak powinno być. Ale nie zawsze jest.

Nie będę się rozpisywał, co dziś robiłem, a czego nie, ale muszę powiedzieć, że chyba i tak jestem bardziej zmęczony niż w ostatnich dniach.

Jednak kilka refleksji. Dziś szczególnie cieszę się wraz z jedną z moich podopiecznych. Idzie w niej i wokół niej ku lepszemu. Obecnie jakoś bardziej zdecydowanie.  Coś złego pęka, coś dobrego zaczyna się budować.

Kilka ostatnich dni przynosi mi wiele dobrych wiadomości. W człowieku, który mnie nie zna, może to budzić wątpliwości w prawdziwość tego, o czym piszę. Może się zdarzyć, że ktoś stwierdzi, że jestem urodzony pod szczęśliwą gwiazdą. Ja wyraźnie odcinam się od łączenia swojego życia z jakąś gwiazdą. Jeśli już, to ze Światłością, którą jest Jezus Chrystus. Natomiast prawda jest taka, że w moim życiu oprócz wielu dobrych chwil, jest także sporo trudności. Nieraz wieczorem jestem zdołowany, a bardzo często po prostu zmęczony, do takiego stopnia, że lepiej trzymać się ode mnie z daleka.

Ale może te ostatnie dni naprawdę mają mi i moim bliskim pokazać, że coś ważnego się dzieje. Brak wiadomości o chorej Monice wprawdzie nie napawa optymizmem, ale zapewne potwierdza trwanie i oczekiwanie. Może te ważne rzeczy rzeczywiście się zaczynają. Może czas pojawienia się mojego bloga nie jest przypadkowy. Naprawdę nie wiem...

Żeby nie wyglądało, że jest tak cukierkowo, to muszę jednak powiedzieć, że obecnie, obok tych dobrych rzeczy wokół, jest jednak sporo trudnych spraw. Jest ileś osób, które zmagają się ze sobą, swoją słabością, wolnością itp. Widzę, jak to dla nich trudne. Jednocześnie problemy tych osób nie spływają po mnie jak po kaczce i też to wszystko przeżywam, w mniejszym lub większym stopniu. Chciałbym tym osobom jakoś wyraźnie pomóc. Ale nie wiem jak. Wiem, że chyba jakoś pomagam, ale mam świadomość, że jestem za słaby, aby wyciągnąć ludzi z ich problemów. Wiem jednak, że jest taki Ktoś, kto może to zrobić, także wykorzystując mnie jako narzędzie. I wierzę głęboko, że pomoc przyjdzie. Kiedy? Nie wiem... Ufam Bogu! On wie lepiej, kiedy ma działać.

Do tego - warto skupiać się na tych dobrych rzeczach. To one budują człowieka i pomagają wyraźniej dostrzegać Boże działanie w życiu. 

Życzę Ci samych dobrych chwil i dostrzeżenia Bożego działania w Twoim życiu.

wtorek, 26 października 2010

Czas powrotów?

Nie wiem, co się dzieje. Kolejny dzień i kolejna trudna rozmowa, która prowadzi do zbliżenia, do złamania rozdzielającego muru - kolejne pojednanie. Oczywiście ta moja niewiedza co do tego, co się dzieje, nie jest dla mnie powodem do smutku, lecz wielkiej radości.

Fajnie jest zmęczyć się spotkaniem i rozmową, gdy widać pierwsze owoce. Oczywiście nie musi się to automatycznie przełożyć na dalsze owoce w krótkim czasie. Bo nigdy nie wiadomo, który upadek na drodze krzyżowej jest tym ostatnim. Po podniesieniu się z upadku zawsze mogą pojawić się i następne - być może i cięższe. Ale to już nie będzie to samo miejsce i nie dokładnie taki sam upadek. A koniec zmagania się z upadkami coraz bliżej... W którymś momencie będzie zbawienie - koniec upadków. I to nie mówię o zbawieniu po śmierci, ale o łasce, którą Jezus każdemu z nas już dziś ofiaruje. Tylko trzeba z niej skorzystać. Bóg wie, co robi - nawet jeśli my w tym nie widzimy sensu.

Przypomniała mi się dziś Ewangelia o burzy na jeziorze (Mk 4,35-41). Szokujące wydaje się, że Jezus celowo kieruje uczniów na jezioro, wiedząc dobrze (jako Bóg), co się wydarzy. Wtedy, gdy zerwała się burza, On sobie spokojnie spał. Sprawiał wrażenie, że nie obchodzi Go los uczniów, a być może, że celowo wysłał Apostołów na zgubę. Ale może właśnie pragnął, aby uczniowie wzywali Jego pomocy, a przez to mogli doświadczyć Jego ogromnej mocy. Wystarczyły trzy słowa naszego Pana: "Milcz, ucisz się!", aby wszystko wróciło do normy.

Tak nieraz jest w naszym życiu. Mamy ogromne żale do Boga i podejrzewamy, że chce nas zniszczyć. A może po prostu chce okazać nam swoją moc, gdy Mu zaufamy i poprosimy Jego o ratunek. Człowiek jednak w swojej głupocie często w takich momentach wyrzuca Jezusa za burtę, dziwiąc się, że nikt nam nie chce, bądź nie jest w stanie pomóc.

Warto jednak do Boga powrócić, w pewnym sensie dać Mu kolejną szansę - nawet, gdy nie ma pewności, czy to już ostatni powrót. My tego nie wiemy, ale Bóg to wie... Pamiętajmy - natchnienia wzywające do powrotu, to kolejna szansa dana nam przez Zbawiciela. On w jednej chwili może zmienić nasze życie. Tylko pozwólmy Mu działać. On przecież wie, co robi i zrobi to najlepiej, o ile Go nie wyrzucimy z serca, lecz ponownie przywołamy.

Monika Brzoza

W Warszawie umiera Monika. Przynajmniej wszyscy tak twierdzą, że umiera. A ja się pod tym nie do końca podpisuję... Mam jakieś głębokie przekonanie, że to nie koniec.

Monika jest ważną osobą w działaniach ewangelizacyjnych w Warszawie. Od 1,5 roku cierpi na nowotwór. Jej choroba już kilka razy zaskakiwała lekarzy. Ona teoretycznie nie powinna była dożyć do maja 2009. A jednak jeszcze żyje. I chociaż lekarze nie wykluczają, że dziś jest jej ostatni dzień, to jakoś dla mnie to wydaje się abstrakcyjne.

Znam Monikę od 2,5 roku. Poznaliśmy się przy Ewangelizacji na Juwenaliach. Czas jej choroby jakoś nas do siebie zbliżył. Niewątpliwie nie jestem jej najbliższym znajomym. Nie wiem, czy bym się znalazł w pierwszej setce jej znajomych. A ona w mojej na pewno tak. Ale myślę, że wiele jest teraz ludzi, którzy pozytywnie mówią o Monice. Wiele osób przeżywa, rozpacza, żegna się z tą, która swoim zapałem pomogła pobudzić ileś młodych warszawskich serc do głoszenia Ewangelii i bycia świadkiem Chrystusa.

Wiele osób płacze - ja na razie nie. Chociaż czuję, że gdyby Monia umarła, płakałbym jak bóbr - podobnie jak w tym momencie, gdy zmarł mój tata. Monika nie płacze. Jest szczęśliwa, mimo tego, że strasznie cierpi. W tej chwili to już w ogóle słabo jest z kontaktem z nią. Jest pogodzona ze śmiercią.

A ja? Co o tym myślę? Wiem, że Bóg wie, co robi. Wiem, że znajdzie dla tej sprawy najlepsze rozwiązanie. Święty Paweł pisał, że dla niego odejść i być z Chrystusem jest o wiele lepsze, ale zgadzał się zostać z podopiecznymi, jako pomoc dla nich. Pewno podobnie można by powiedzieć o Monice. Wiem - jestem pewny - że ewentualna śmierć Moniki, będzie jej przejściem na spotkanie z Oblubieńcem. Ale ja naprawdę nie mogę wykluczyć, że Bóg ją tu zostawi, aby pomóc nam tu na ziemi.  Kiedyś w trakcie kilku modlitw nad Moniką (także takiej, której byłem uczestnikiem) były prorocze słowa, że choroba Moniki jest na chwałę Boga. Różnie można to odbierać. To, co się dokonało przez ostatnie 1,5 roku, to nic innego, jak wychwalanie Boga za wielkie dzieła, które czyni przez różnych ludzi. Wielką manifestacją chwały Boga była modlitwa uwielbienia, na którą zapraszała oraz była obecna sama Monika. Uczestniczyło w niej grubo ponad 100 osób. Nieustannie trwająca modlitwa wielu osób oraz przekazywanie mailowe i smsowe informacji o stanie zdrowia Moniki i wzywające do modlitwy, niewątpliwie przyczyniały się do wielkiego dobra, które już się działo i które ma być owocem tego.

Ale czy to koniec? Czy Bogu wystarczy "tylko" takie dobro? Ja tego nie wiem. Bóg to wie. Nie wiem dlaczego, ale mam przekonanie, że to naprawdę nie koniec. Czuję, że Bóg chce czegoś więcej. Czego? Myślę, że Bóg chce dać nam jakiś ważny znak. Pismo Św. zapowiada, że będą różne znaki na ziemi i na niebie. Znaki różne. Sporo ostatnio było znaków trudnych - Smoleńsk, wulkan, powodzie, katastrofy drogowe... Dlaczego ma nie być dobrych znaków? Bóg chce, aby ludzie się nawrócili. Chce przecież ich zbawić. W świecie, w którym coraz więcej nienawiści, ataków na Krzyż, Kościół, życie, rodzinę i ważne wartości, nie może zabraknąć także i samego Boga z Jego mocą. To, że Jezus wstąpił do nieba i siedzi po prawicy Ojca, nie przeszkadza, aby mógł czynić na ziemi wielkie rzeczy. Dlaczego tego ma teraz nie zrobić? Przecież Jezus obiecał, że gdy dwaj będą zgodnie prosić, to Bóg Ojciec użyczy tego. To jest obietnica. Co nam pozostaje? Zjednoczyć się, wierzyć i gorąco się modlić. A może po prostu zaufać. Wszak kto, jak kto, ale Bóg wie, co robi...

poniedziałek, 25 października 2010

"Jam zwyciężył świat" (J 16,33)

Obiecałem odpisać, co ze spotkaniem... Tak jak się spodziewałem - nie było rozwiązania wszystkich problemów - być może żadnego. Ale bardzo się cieszę z tego spotkania. I już w tym momencie mogę potwierdzić, że Bóg wie, co robi... A kiedy dodam, że pojawiło się światełko w tunelu na pojednanie z Bogiem, to pozostaje tylko powiedzieć: Alleluja! I poczekać, ufając Bogu. On doprowadzi do tego wszystkiego w najlepszym możliwym czasie. I nawet, gdy widać, że złemu się to nie podoba, to wiem, że i tak zwycięży ten, który o sobie powiedział "Jam zwyciężył świat" (J 16,33)

Wzięło mnie?

No tak... Założyłem bloga, jestem z siebie dumny, a teraz pewno przez kilka dni będę pisał różne rzeczy - do czasu, aż mi się znudzi. Chociaż kto to wie? Wzięło mnie na pisanie?
Tak, jestem trochę takim człowiekiem, który potrafi się na pewne sprawy zapalić - i dopóki jest gorliwość i widać sens, potrafię dosyć mocno się w różne rzeczy zaangażować. Później - z biegiem czasu i zmniejszaniem się zapału - zaangażowanie spada. To też jest tak, że przy ilości moich obowiązków, co chwilę pewne sprawy przysłaniają inne. I jeśli coś nie jest (bądź nie wydaje się być) ważne, schodzi na drugi, bądź kolejny plan.
Czemu teraz piszę? Właśnie uświadomiłem sobie, że dzisiejszy dzień jest potwierdzeniem mojego hasła z tytułu bloga ("Bóg wie, co robi"). Po pierwsze - już jakiś czas temu namawiano mnie na bloga, ale dopiero dziś podjąłem to wyzwanie - przyszła myśl na modlitwie - czemu nie? Druga sprawa. Dziś spotykam się z osobą, z którą w ostatnich miesiącach miałem bardzo mało kontaktu. Powiem szczerze, że trochę mnie to martwiło - wiedziałem, że ta osoba ma dosyć poważne problemy. Ale czułem też, że na obecną chwilę nie bardzo mogłem pomóc - wszak "do tanga trzeba dwojga". A w tej sytuacji można by powiedzieć "w tym największy jest ambaras...". Ale myślę, że kwestią było danie czasu Bogu - temu, który wie co i kiedy robić.
W ostatnim czasie, gdy jakoś szczególniej modliłem się za tę osobę coś zazwyczaj się działo - były jakieś reakcje tej osoby - czy kontakt z naszą wspólną znajomą. Dziś też było ciekawie - bo gdy dziś się modliłem i poczułem natchnienie, że może warto byłoby tę osobę dziś odwiedzić (mam w miarę wolny wieczór) - dostałem sygnał z tamtej rodziny z prośbą o kontakt. Przypadek? Słyszałem, że takowe są tylko w języku polskim.
Nie wiem, co z tego wyniknie - Bóg wie... I wierzę, że będzie to coś dobrego. Nie oczekuję, że dziś muszą się rozwiązać wszystkie problemy. Wszak już nieraz Bóg uczył mnie pokory poprzez to, że nie było tak, jak ja chciałem. Ale myślę, że będzie to ważny punkt w życiu tej osoby, a może i jakiś jeden z ważnych przełomów.
Być może jeszcze opiszę, co z tego wyszło... Ale w sumie, to i tak nie wiem, czy dam komuś, by te blogi czytał. Na razie piszę dla siebie. A tak naprawdę po co to robię, to się okaże - Bóg przecież wie, co robi...

Co ja robię???????

Od dawna to czuję, ale od kilku tygodni coraz wyraźniej to wiem i niemal w kółko powtarzam:
"Bóg wie, co robi".
Powiem szczerze, że nie wiem, co ja w tej chwili robię... Nie wiem, do końca, po co zakładam tego bloga, nie wiem, czemu ja to wszystko piszę. Natchnęło mnie i już. Ja nie muszę wszystkiego wiedzieć. Wiem, że Bóg wie. I wiem, że jeśli ma czemuś służyć prowadzenie przeze mnie bloga, to on powstanie i przyniesie owoce. Bóg to wie...

Czym bardziej przyglądam się temu, co dzieje się wokół mnie - szczególnie w sprawach Bożych, to coraz wyraźniej widzę, że jest w tym wszystkim ręka Boga. Dotyczy to spraw, które pojawiają się w odpowiedniej kolejności, osób, które trafiają do mnie z podobnymi problemami, układaniu planu zająć, bądź z nich zwalniania tak, by mogły się dokonać wielkie rzeczy... Gdyby była inna kolejność spraw, które mam załatwić, to zapewne bym sobie z tym nie poradził - musiałem zrozumieć istotę jednej sprawy po to, aby móc sobie poradzić z następną i następną. Te sprawy układają się często w logiczną całość, jak elementy puzzli. Są nieraz w tak skomplikowany sposób połączone, że mają sens tylko razem. Co więcej - nieraz nie ułożyłbym 3. elementu układanki, gdyby pierwsze 2 ze sobą nie były już właściwie połączone.

W ogóle widzę, że my wszyscy jesteśmy jedną wielką układanką w rękach Boga - my i nasze sytuacje życiowe. Nie - oczywiście nie chodzi o to, że Bóg się nami bawi - chociaż nieraz może tak wyglądać. Ale używa nas do tego, aby zrealizować swój wielki plan - Plan Zbawienia każdego człowieka i całego świata. Głównym punktem tego planu była tajemnica Męki, Śmierci i Zmartwychwstania naszego Pana Jezusa Chrystusa. Ale z tej tajemnicy my wszyscy czerpiemy, dążąc do naszego zbawienia - nie tylko po śmierci, ale także już tu na ziemi - zgodnie z obietnicą Boga Ojca i samego Jezusa.

Wciąż nie wiem, po co to piszę. Ale może to też dalsza część układanki, by stać się narzędziem pomagającym połączyć kolejne elementy w całość - na chwałę Boga i naszego dobra.

I może na razie tyle... nie wiem, czy coś jeszcze kiedyś będzie. Ale jeśli ktoś trafi na tę stronę niech próbuję - może coś jeszcze się tu znajdzie.