Blog przeniesiony

Informuję, że od listopada 2014 niniejszy blog jest prowadzony na nowej stronie xjacek.bartymeusz.pl

poniedziałek, 13 lutego 2012

Zasada kanapki

W życiu często jest jak z kanapkami... 

Wytłumaczę o co chodzi...
Kanapka, to pewna rzecz, z którą spotykamy się na co dzień. Zazwyczaj składa się z dwóch ważnych elementów - jednej warstwy pieczywa oraz czegoś położonego na to pieczywo. Zdarzają się oczywiście kanapki z dwóch warstw pieczywa. No... w kanapce bywa jeszcze jakieś masło/margaryna, nieraz jakieś dodatki. Ale ja chciałbym się skupić na tych dwóch ważnych elementach pieczywo (jedna lub dwie warstwy) oraz np. wędlina.

Myślę, że dosyć jasne jest, że tym lepszym elementem jest wspomniana wędlina. Gdyby samo pieczywo było bardzo atrakcyjne w jedzeniu, to niczym trudnym nie byłby post o chlebie i wodzie, a producenci wędlin dawno by zbankrutowali. 

Zatem kanapka w uproszczeniu, to: pieczywo (gorsza część kanapki), wędlina (lepsza część) oraz niekiedy jeszcze jedna warstwa pieczywa (czyli znowu ta gorsza część).

Jaki to ma związek z życiem i moim porównaniem w pierwszym zdaniu tego posta? Mianowicie zauważam, że jeśli w życiu są dobre wydarzenia, to zaraz obok są też i te trudniejsze. I to jest tak, że czym lepsze rzeczy się zdarzają, tym i trudniejsze doświadczenia pojawiają się obok. Gdy coś dobrego się przytrafia w sposób niemalże niezaplanowany, to mamy do czynienia z jednowarstwową kanapką. Te trudne doświadczenia często są po prostu po tych dobrych. Gdy jednak dobre i ważne sprawy duchowe są w planach i się do nich przygotowujemy, to mamy kanapkę dwuwarstwową - tzn. dużo trudności przed tym dobrem, samo dobro oraz trudne doświadczenia później.

Może to wszystko zagmatwane. Ale ja widzę, że tak właśnie jest - także obecnie ze mną. Może nic w tym odkrywczego, ale jednak. Wokół mnie próbujemy robić ileś dobrych rzeczy - w ostatnich tygodniach ewangelizacyjny kurs "Nowe Życie" oraz Msza św. z modlitwą o uzdrowienie i uwolnienie. I w obydwu sytuacjach - ważnych i dobrych duchowo - była taka dwuwarstwowa kanapka. Trudności przed i po. A w trakcie - nawet, jeśli trudno, to jednak pięknie.

W całej tej sprawie ważne jest, by się nie skupiać na tych trudnościach - na tych gorszych warstwach tej całej kanapki. To co istotne, to te dobro, które się wydarzyło. A gdyby dookoła nie było żadnych trudności, albo były niewielkie, to obawiałbym się o to, na ile wspomniane dobro było realne, a na ile tylko udawane.

I chociaż u mnie w ostatnim czasie i sporo zmęczenia i ileś różnych stresów (do takiego stopnia, że trudno coś opisywać na blogu), to się cieszę, że jednak pomiędzy tym jest też ileś dobra - na chwałę Pana!

Alleluja! (PS. jeszcze można, bo nie Wielki Post :P)

niedziela, 12 lutego 2012

Homilia z 12.02.2006.

Dziś w Ewangelii słyszymy o oczyszczeniu trędowatego. Niby nic nadzwyczajnego – przecież prawie co tydzień słyszymy o cudach Pana Jezusa i o licznych uzdrowieniach. A jednak całość dzisiejszej liturgii słowa każe nam spojrzeć szerzej i przyjrzeć się opisanemu wydarzeniu. 

Obecnie trąd jest mało znaną chorobą. Wiemy, że trędowatymi zajmowała się błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty, także ojciec Marian Żelazek, który kilka lat temu zgłoszony był do pokojowej Nagrody Nobla. Zapewne także dla wielu z nas choroba ta kojarzy się z tytułem filmu i powieści Heleny Mniszkówny. Warto jednak przyjrzeć się istocie prawdziwej choroby i konsekwencjami dla człowieka dotkniętego trądem. Była to szczególna choroba, która nie tylko powodowała cierpienia człowieka, ale przede wszystkim wyłączała go ze społeczeństwa. Pierwsze dzisiejsze czytanie pokazuje nam, jak Prawo przekazane ludziom przez Mojżesza nakazuje traktować osoby trędowate. Osoba dotknięta trądem miała mieszkać w odosobnieniu, chodzić w porwanych szatach, z potarganymi włosami i zasłoniętą brodą, powinna innych ostrzegać wołając o swojej nieczystości. Przepisy prawne dotyczące nieczystości wynikającej z kontaktu z trędowatymi były analogiczne jak w przypadku kontaktu z nieżywym człowiekiem. W ten sposób trędowaty stawał się dla społeczeństwa niemalże jak człowiek martwy. Dzisiejsze pierwsze czytanie mówi o tym, aby takie osoby przyprowadzać do kapłanów, którzy ustalali chorobę i związaną z nią nieczystość, a także po oczyszczeniu z trądu uznawali za czystego. Przepisy prawa ustalały odpowiednie ofiary dla Boga po oczyszczeniu. 

Znając problemy związane z życiem trędowatego, łatwiej zrozumieć dzisiejszą Ewangelię. Do Pana Jezusa podchodzi człowiek dotknięty trądem. Niewątpliwie musiał się w tym momencie narazić na spojrzenia otaczających Chrystusa ludzi. Wie, że nie powinien się zbliżać i uprzedzić o swojej obecności. A jednak łamie pewne stereotypy i podchodzi. Z wiarą wyznaje, że wie, iż Pan Jezus może go oczyścić. Tak też się staje. Chrystus zlitował się nad chorym. Ktoś mógłby zapytać, czy nie bał się stać nieczystym. Warto sobie przypomnieć, że według Jego słów, prawdziwa nieczystość wypływa nie z zewnątrz lecz z serca człowieka (por. Mk 7,14-23). Pan Jezus po uzdrowieniu zabrania człowiekowi rozgłaszania o dokonanym cudzie. Może dziwić, dlaczego nie chce rozgłosu. Otóż wprawdzie Pan Jezus czynił cuda, aby ukazać chwałę i moc Bożą, jednak nauczanie o Jego mocy dla większości ludzi miało pozostać tajemnicą aż do zmartwychwstania. Uzdrowiony człowiek nie wypełnił tej prośby. Zapewne nie było to zlekceważenie polecenia, ale podzielenie się wielką radością. Ten człowiek, który przed chwilą był niemalże jako wyłączony ze społeczeństwa martwy, staje się zdrowym, pełnowartościowym człowiekiem. Nie był w stanie zachować radości dla siebie. 

Sytuacja opisana w dzisiejszej Ewangelii w pewnym stopniu wielokrotnie pojawia się w naszym życiu. Każdy z nas ma jakieś problemy. Nieraz są one bardzo skryte, wewnętrzne, a bywają takie, o których każdy z zewnątrz wie, a których bardzo się wstydzimy. Problemem mogą być choroby, grzechy, kompleksy, ale także kłopoty finansowe, w pracy, w szkole, w domu. Z tymi problemami próbujemy walczyć w najróżniejszy sposób, ale głównie własnymi siłami. Często jednak uświadamiamy sobie, że stoimy przed problemem, którego nie sposób rozwiązać. W takim przypadku, albo się poddajemy i uciekamy w jakieś inne problemy, albo uświadamiamy sobie, że jest Ktoś, kto mógłby nam pomóc. Tym Kimś jest Bóg. Człowiek, który ma przynajmniej trochę wiary, zaczyna prosić Boga o pomoc. Często jednak w początkowym stadium jest to chęć wymuszenia na Bogu pomocy. Dopiero człowiek głębiej wierzący, albo taki, który bardziej doświadczył swojej bezradności i konieczności zdania się na Boże Miłosierdzie, zaczyna zgadzać się z Wolą Bożą i mówić do Boga „jeśli chcesz”. Te słowa, wypowiadane dziś w Ewangelii łączą ze sobą prośbę o uzdrowienie oraz otwartość na Wolę Ojca w niebie. To jest wzór modlitwy, która miła jest Bogu. Podobnie modlił się Pan Jezus w Ogrójcu: „Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!” (Łk 22,42). Gdy w taki sposób zanosimy modlitwy, gdy jesteśmy otwarci na Boże działanie i gotowi ze spokojem pogodzić się z Wolą Bożą, wówczas Pan Bóg odpowiada na nasze prośby. 

Po otrzymaniu daru od Boga – po naszym uzdrowieniu, nieraz pojawia się inny problem. Zachowujemy się, jakbyśmy niczego i nigdy nie doświadczyli. Brakuje naszej wdzięczności, przekonania o wyjątkowym działaniu Boga. Dodatkowo nawet w przypadku wewnętrznej wdzięczności boimy się tę wdzięczność okazywać publicznie. Rzadko kiedy opowiadamy o działaniu Pana Boga w naszym życiu. A trzeba sobie uświadomić, że to jest ogromnie ważne. Święty Paweł mówi w Liście do Rzymian: „Sercem przyjęta wiara prowadzi do usprawiedliwienia, a wyznawanie jej ustami - do zbawienia” (Rz 10,10). Nie da się oderwać wielkiej radości ze Zmartwychwstania Pana Jezusa i z Jego działania w naszym życiu od głoszenia tego otaczającym nas ludziom. Nie możemy wiary zostawiać tylko sobie samemu, ale trzeba nią się dzielić. 

Moi drodzy! Dzisiejsza Ewangelia, nazajutrz po Dniu Chorych, pokazuje jak powinna wyglądać nasza współpraca z Chrystusem, którego prosimy o uzdrowienie bądź inną pomoc. Potrzeba pokory, wzywania o pomoc, nieraz złamania pewnych stereotypów, ale przede wszystkim zgadzania się z Wolą Bożą. Ważne jest jednak, abyśmy potrafili za działanie Boga podziękować. Nasza wdzięczność nie może się ograniczać tylko do słów podziękowania, ale także do czynów – chociażby udziału w Mszy świętej lub pomocy innym – oraz do głoszenia innym ludziom o ogromnej mocy Boga i Jego działaniu w naszym życiu.

piątek, 3 lutego 2012

Prawie jak Jan Chrzciciel ;)

Wreszcie zdecydowałem się coś napisać. Prawda jest taka, że w trakcie wizyty duszpasterskiej oraz wielu innych obowiązków, jakoś trudno się zebrać. Ale może coś dziś napiszę (o ile nie skasuję przed opublikowaniem - bo i tak się nieraz zdarzało). 

Dzisiejsza Ewangelia mówi o śmierci Jana Chrzciciela. Czemu zginął? Bo mówił Herodowi, że nie wolno mu mieć żony brata. Wypomniał grzech, a to się nie spodobało tak królowi żydowskiemu, jak i jego nieprawowitej żonie. Prawda zabolała. Niechęć do stanięcia w prawdzie i zerwania z grzechem - jak widać - potrafi doprowadzić do śmierci. Trochę wyolbrzymiając można by stwierdzić, że niewiele dzieli życie bez stawania w prawdzie, od grzechu zabójstwa. 

Rozważając dzisiejszą Ewangelię przypomniała mi się pewna scena sprzed kilku lat. Chodziłem po kolędzie i trafiłem do mieszkania pewnej kobiety. Ona trochę żałowała, że nie przyszedłem wcześniej, bo "dzieci właśnie zdążyły wyjechać do siebie". Spojrzałem w kartę i patrzę - jeden syn. Jasne skojarzenie - syn zapewne mieszka ze swoją dziewczyną. Matka tę myśl potwierdziła. Wtedy ja dosyć delikatnym, nijak nie atakującym głosem powiedziałem w stylu: "to nie bardzo po Bożemu". Myślałem, że ta kobieta powie - "no tak, niestety", albo nawet "wie ksiądz, jakie są czasy". A co zrobiła ta kobieta? Zaczęła objeżdżać Kościół, księży. Porównywać do pana Urbana, a nawet chyba do jakichś zbrodniarzy itp. Trwało to kilka ładnych minut. Ataki się nasilały. Ona nie dała mi nawet dojść do głosu. Więc wstałem i wyszedłem z mieszkania, jednocześnie opisując wszystko w karcie. I stwierdziłem, że więcej tam nie pójdę. (W tamtej parafii mieliśmy zasadę, że odwiedzamy tych, którzy tego sobie życzą - a najwyraźniej dla tej pani księża byli intruzami).

Jakże łatwo prawda potrafi zaboleć... Gdy ktoś żyje bez Boga, to wszystkich obwinia o problemy i grzechy, tylko u siebie tego nie chce dostrzec. Kobieta ta wprawdzie nie wydała na mnie wyroku śmierci, jak Herodiada, to jednak przeprowadziła zmasowany atak, który mógł porządnie zaboleć. A zaczęło się od stwierdzenia, że "dzieci" żyją nie po Bożemu. 

Tak teraz myśląc, dochodzę do wniosku, że się nie dziwię, że ucisza się księży oraz media katolickie. Może i lepiej - w mniemaniu polityków - uciszać, niż mordować. Chociaż jak pokazuje przykład św. Jana Chrzciciela - żadne ludzkie działanie nie powstrzyma rozszerzania się Ewangelii. O ile nie zabraknie wiary i zaangażowania tym, którzy tę Dobrą Nowinę Głoszą.