Blog przeniesiony

Informuję, że od listopada 2014 niniejszy blog jest prowadzony na nowej stronie xjacek.bartymeusz.pl

czwartek, 29 września 2011

Jezus Pan i święty Michał - mocna mieszanka

Dziś święto Archaniołów - w tym św. Michała, który jest chyba najmocniejszą bronią w walce duchowej. Domyślam się, że taki dzień, jak dziś nie podoba się szatanowi. Troszkę bałem się dzisiejszych lekcji, szczególnie, że w jednej z klas miałem mówić właśnie o aniołach i archaniołach.

Tak naprawdę, to moje obawy o szkołę wynikały jeszcze z jednej sprawy. Gdybym miał wspomnieć najgorsze lekcje z ostatnich lat, to prawie wszystkie były w trakcie, gdy prowadziłem temat "Jezus jest Panem" (albo "Jezus mój Pan"). Może się to wydawać ciekawe, ale dla mnie jest to dosyć jasne - komuś taka prawda bardzo się nie podoba. Dziś w jednej z klas miałem mówić o konieczności nawrócenia i Jezusie jako Panu. Zastanawiałem się jak to będzie - takie ważne święto oraz te tematy mówiące o św. Michale i Jezusie jako Panu. Będąc w szkole zaczął mnie boleć żołądek. Lekcja o aniołach niestety była dosyć trudna. Wprawdzie do niektórych zapewne dotarłem z przesłaniem, ale wiele osób mocno przeszkadzało, nawet samemu się dziwiąc (i mówiąc o tym), że tak się zachowują. 

Później była lekcja o wierze i Jezusie - Panu. W sumie nie było źle.  Kilka osób gadało, ale ileś słuchało. Aż się dziwiłem, że nie ma jakichś poważniejszych trudności. Starałem się w różny sposób mobilizować uczniów, by wybrali drogę Jezusa. Dawałem przykłady różnych cudów, których byłem świadkiem. W pewnym momencie - już pod koniec lekcji - powiedziałem, że tak naprawdę, to człowiek, który nie ogłosi Jezusa swoim Panem nie może liczyć na nic od Niego - ani na zbawienie, ani na pomoc, na szczęście itp. Potem dałem jeszcze pewne argumenty, które mają zmobilizować, by obrać Jezusa swoim Panem. Miałem coś jeszcze powiedzieć, lecz nie zdążyłem, bo...

No właśnie... Jedna z uczennic osunęła się z krzesła, padła na podłogę, zaczęła się mocno trząść. Uczniowie szybko do niej podbiegli, potem zawołali dyrektora. Ja za bardzo nie miałem możliwości do niej podejść. Gdy jednak na chwilę podszedłem, położyłem rękę na głowie, zacząłem po cichu się modlić, to się uspokoiła. Gdy po przyjściu dyrektora odsunąłem się, ona ponownie zaczęła się trząść. Modlitwy moje na odległość nie pomagały, chociaż miałem wrażenie, że kilka razy na moją mocniejszą modlitwę trzęsła się bardziej. Ale nie wiem, czy to jednak nie moje wyobrażenie i autosugestia, która niemalże z góry zakłada, co to może być. Wiem, że wyglądała ona na mocno wystraszoną, wiem, że miała trudności w oddychaniu, łapała się za gardło. Co to było? Nie wiem. Ratownicy z karetki, która przyjechała też nic nie odkryli. Ciśnienie i tętno w normie, EKG też. Podobno wcześniej nigdy nie miała takich problemów. Fakt, że podobno z nią średnio było także przed religią. Ale dla mnie ten "przypadek" nie chce się dać wpisać w ramy "przypadku".

Dla mnie dzisiejsze święto oraz temat "Jezus jest Panem" jest na tyle mocną "mieszanką", która nie podoba się pewnym stworzeniom we wszechświecie, że mogło się to przyczynić do mojego bólu brzucha, złego zachowania uczniów na lekcjach, kiepskiego samopoczucia tej uczennicy, a ostatecznie manifestacjami, które są dosyć charakterystyczne n.in. dla osób zniewolonych. Ale to tylko hipoteza. Jaka jest prawda, to na razie tylko Bóg wie... no może także i ta uczennica.

środa, 28 września 2011

Modlitwa, a burza

Wprawdzie to, co tu chcę napisać może nie jest całkowitą nowością. Ale przez to potwierdza coś, co już wcześniej miało miejsce.

Wczoraj modliłem się nad jedną z osób. I myślę, że to była ważna modlitwa. "Ciekawostką" może być to, że gdy zacząłem modlić się o uwolnienie tej osoby, zaczęły pioruny silnie uderzać. Skończyły się one w momencie, gdy ja skończyłem się modlić. W sumie nic nadzwyczajnego - deszcze, a nawet chyba burze, były wcześniej zapowiadane. Ale jakaś zbitka tych dwóch spraw, wydaje mi się mało przypadkowa. Szczególnie, że to nie pierwszy raz tak było.

Przy okazji jeszcze napiszę o jednej ważnej sprawie. Zauważam, że ostatnio Bóg zwraca mi uwagę na pewien aspekt posługi uwolnieniowej. To da się wyczytać nawet z mojego bloga, czy z wygłaszanych homilii. Jest to kwestia przebaczenia, a dokładniej uzdrowienia. Widzę wyraźnie, jak wielu ludziom potrzebna jest modlitwa uzdrowienia wewnętrznego. Wielokrotnie ludziom bardziej jest potrzebna taka modlitwa niż modlitwa uwolnienia. Znam takie przypadki, gdy nawet były pewne manifestacje złego ducha w trakcie modlitwy, a problem był głównie zranienia wewnętrznego i modlitwa uzdrowienia była ważniejsza niż samego uwolnienia. Chociaż często w takiej sytuacji niezbędne są dwa wyżej wymienione rodzaje modlitwy. 

Jeszcze warto dodać pewną kwestię, na którą też Bóg zwrócił mi uwagę. To, że ważne jest, by przebaczyć tym, którzy nas skrzywdzili, to jest w miarę jasne. Niby jasne powinno być także jeszcze coś. Aczkolwiek chyba takie dla mnie nie było. Trzeba także modlić się, by Bóg dał łaskę, by osoby, które my skrzywdziliśmy, mogły nam z serca przebaczyć i zostać uzdrowione. Być może sytuacje, w których skrzywdziliśmy innych ludzi, powodują w nich tak wielkie rany, że nie potrafią kochać. To potrafi przyczynić się do trudności naszego doświadczenia Bożej miłości. Wszak Bóg upomina się o tych, którym dzieje się krzywda. Potwierdza to Jezus mówiąc: "Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili." (Mt 25,40) To, o czym tu piszę, powinno być w miarę jasne - wszak wchodzi to w jeden z warunków sakramentu pokuty i pojednania - zadośćuczynienie. Ale mam wrażenie, że nie dla wszystkich to takie jasne jest.

Kończąc tego posta proszę Boga, by dał łaskę przebaczenie mi przez tych wszystkich, których skrzywdziłem swoim świadomym lub nieświadomym działaniem - nawet takim, co do którego nadal jestem przekonany, że to była słuszna sprawa, ale byłem źle odebrany. Proszę Boga, by uzdrowił rany ich serc. Proszę także Was, drodzy czytelnicy, o przebaczenie mi. Ze swej strony również obiecuję przebaczenie.

poniedziałek, 26 września 2011

Jezus - Pan kierowca

Postanowiłem, że coś dziś napiszę, by ktoś nie stwierdził, że nic się ze mną nie dzieje. Na początek refleksja, że uznanie Jezusa za swojego Pana, to niejako pozwolenie Jezusowi, by był kierowcą mojego życia i prowadził mnie, tak jak On chce. Ale tym razem o trochę innej sprawie - bardziej to dotyczy aspektu Jezusa jako Zbawiciela. 

Trudno mi oceniać jakim jestem kierowcą. Na pewno mocno doświadczonym. Ale jakieś mam niesłychane "szczęście" nieraz złapać "gumę" w prawym przednim kole. Zapewne świadczy to o tym, że co jakiś tym kołem na coś wjeżdżam, lub uderzam. Inną sprawą, z której nieraz sobie kpią moi znajomi, jest kwestia mojego parkowania. Prostopadłe, nie zawsze jest prostopadłe; z tyłu samochodu zazwyczaj zostawiam za dużą przestrzeń. Chyba po prostu w obecnym samochodzie jakoś nie potrafię dobrze zorientować się, w jakim położeniu względem otoczenia jest moje auto. Największy problem mam jednak z parkowaniem równoległym - zwanym "kopertą". Szczególnie, gdy jeszcze trzeba to zrobić podjeżdżając przynajmniej jedną stroną samochodu na chodnik. Trochę wynika to z tych trudności z orientowaniem się w położeniu samochodu. Boję się też zahaczyć innego pojazdu.

Dziś niestety byłem w podobnej sytuacji. Miałem dosyć pilne spotkanie. Trudno było mi znaleźć wolne miejsce. Wreszcie jedno się znalazło. Nota bene - za samochodem, który w rejestracji miał trzy kolejne szóstki. Próbowałem kilka razy podchodzić do tego parkowania. Raz źle, drugi i następne też... W sumie już chciałem szukać innych miejsc. Ale przecież wcześniej zrobiłem rundkę o długości 2 km, by jakieś miejsce znaleźć. A czas spotkania zbliżał się. W pewnym momencie mówię: "Jezu, pomóż, a ja jadę". Postarałem się wierzyć w to, co mówię. I co? Ruszyłem dosyć zdecydowanie. Wjechałem bez potrzeby poprawiania, bez poczucia ryzyka obtarcia innego samochodu. I tylko przyszło mi dziękować Jezusowi i Jemu oddawać chwałę. On nam naprawdę chce pomóc, tylko trzeba uwierzyć, że On to może zrobić i chce. I tylko dać Mu szansę.

Chwała Panu!

PS. Należy jednak pamiętać, by Boga nie wystawiać na próbę i nie wzywać Go w czczych rzeczach. Ale ja naprawdę byłem w desperacji i wiedziałem, że bez Jego pomocy sobie nie poradzę.

piątek, 23 września 2011

Polskie drogi

Ten post nie będzie o popularnym serialu sprzed kilkudziesięciu lat. Raczej będzie dotyczyć polskich ulic, a nawet jeszcze czegoś innego, co poniekąd jest z tym związane.

Jeżdżąc po polskich drogach można wielokrotnie się zdenerwować. Co chwilę jakaś dziura, jakieś koleiny, nieustanne remonty. Coraz trudniej się jeździ, bo co chwilę jakaś awaria drogi, albo można spowodować awarię samochodu. Można zadać sobie pytanie - czemu nasze drogi są w takim złym stanie? Czemu nawet, gdy wybudowana jest ładna droga, po kilku latach (a nieraz nawet miesiącach) trzeba ograniczać jej użytkowanie, bo nie nadaje się do jazdy? Czy polskie drogi nie mogą być wytrzymałe jak chociażby niemieckie, które sięgają historią połowy XX wieku? Odpowiedź jest niestety prosta, a jednocześnie trudna dla nas Polaków. Prosta, bo w miarę jasna, a trudna, bo pokazuje to niezbyt dobre oblicze naszych rodaków. Problem polega chyba na naszym partactwie i nieuczciwości. Ileż razy słyszy się, że pracownicy budowy drogi ukradli dobrej jakości materiał do podkładu pod asfalt. Zarobili na tym ogromne pieniądze, a jednocześnie spowodowali, że tak wybudowana droga nie ma szans przetrwać próby czasu - o ile w ogóle zostanie dopuszczona do użytku. Innym problemem jest próba naprawiania kiepskiej, dziurawej, drogi jeszcze gorszymi "łatami", które powodują dyskomfort jazdy, a problem rozwiązują co najwyżej na jeden sezon. Później trzeba poprawiać, robić łatę na łacie. A samochodem coraz gorzej się jeździ. Nie ma co się dziwić, że ludzie narzekają.

Sytuacja z budowy dróg, nieraz powtarza się i w innych budowach. Po co - według uznania budujących - wykorzystywać lepszy, a dobry budulec, jeśli można tańszy, nie patrząc, na niebezpieczeństwo negatywnych konsekwencji takiego działania? Albo po co dobierać odpowiednie proporcje do mieszanki (np. cementu itp.), jeśli można pogorszyć proporcje, a zaoszczędzone pieniądze wykorzystać na własne cele. Niestety, ale w wielu Polakach pokutują nawyki z czasu komunizmu. Wolą oni spartaczyć, zrobić - byle szybciej i wygodniej oraz uwzględniając prywatne korzyści - nie patrząc, że może to grozić katastrofą.

Mógłby ktoś zapytać, po co ja tu piszę o tych budowach i drogach. I słusznie. Czy chodzi tylko o wypominanie budującym drogi? Nie. Otóż opisane procedery z polskich budów, mogą być więte jako przykład podejścia ludzi do Boga. Pan Bóg w swoich przykazaniach mówi, jak żyć pełnią życia i jak otrzymać od Niego pełną opiekę. Mówi "Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym umysłem" (Mt 22,37). Innymi słowy Stwórca mówi: "traktuj mnie i moje polecenia tak poważnie, jak to możliwe". A człowiek co mówi? "No bez przesady - byle łatwiej, szybciej i przyjemniej". I co wychodzi z tego? Taka właśnie polska droga - po której nie chce się jeździć. Nie ma co się dziwić, że chronienie człowieka przez Boga jest nieskuteczne. Nie ma co się dziwić także, że małżeństwa nie mogą przetrwać próby czasu. Jeśli chcemy, by nasze życie, czy nasze małżeństwo, było trwałe, potraktujmy Boga poważnie. Niech nie będzie tylko niepasującą łatą do naszego życia, ani nie pozwólmy sobie na nieuczciwość wobec Jego praw, a zobaczymy, jak piękna jest Jego miłość i jak wielkie trudności pomoże nam pokonywać. Bóg dla małżonków jest jak cement, który gdy jest przygotowany zgodnie z zaleceniami, nie pozwoli rozpaść się złączonym przez siebie cegłom małżonkom.

czwartek, 22 września 2011

Przypowieść o cukierku

Dziś jedna z uczennic miała urodziny i poczęstowała mnie cukierkiem - czekoladowym - w papierku. Nie zjadłem go lecz na jednej z pozostałych lekcji oddałem go innej uczennicy. W międzyczasie posłużył mi jako rekwizyt w pewnym przedstawieniu działania Boga i grzechu człowieka. Opisany przykład przyszedł mi do głowy w trakcie lekcji. Można to przedstawić jako przypowieść, np. taką:

"Królestwo niebieskie jest podobne do człowieka, który rozdaje czekoladowe cukierki, zawinięte w papierek. Jedna z osób odmówiła, mówiąc, że się odchudza, druga tak bardzo chciała szybko poczuć słodycz, że nie czekając chwili zjadła cukierka z papierkiem, trzecia natomiast osoba rozwinęła cukierek z papierka i delektowała się jego smakiem. Która Twoim zdaniem osoba poczuła się bardziej szczęśliwa?"

Oczywiście - odpowiedzią jest, że ta trzecia. Warto jednak  wyjaśnić taką przypowieść. Bóg ofiaruje człowiekowi miłość i szczęście, tak jak człowiek dający cukierka. Papierek, to pewne przykazania dane przez Boga. Ten, kto odmówił przyjęcia cukierka, to człowiek poraniony, który boi się negatywnych konsekwencji otworzenia się na miłość. Człowiek, który zjadł cukierka z papierkiem, to taki, który ze swej pożądliwości, nie zważając na przykazania konsumuje coś, co tylko przypomina miłość. Wprawdzie czuje pewne przyjemności, ale ogólnie rzecz biorąc prowadzi go to do stanu jeszcze mniej przyjemnego, niż było wcześniej. Człowiek, który rozwinął papierek i zjadł cukierka przedstawia osobę, która cierpliwie i pokornie przyjęła miłość od Boga w taki sposób, w jaki Stwórca chciał ją ofiarować. I żyła szczęśliwie, ciesząc się piękną Bożą miłością.

Takie jeszcze jedno skojarzenie mi z tym przyszło. W Apokalipsie św. Jana czytamy: "Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust." (Ap 3,15b-16).  Podobno w greckim oryginale ostatnie słowa są bardziej dosadne - "chcę Cię zwymiotować". Tak sobie pomyślałem, że człowiek, który zjada cukierka z papierkiem, może mieć problem żołądkowy, prowadzący do wymiotów. Nawiązując do powyższego cytatu i "przypowieści" można stwierdzić, że coś w tym jest. Jeśli ktoś czerpie od Boga niezgodnie z Jego zamysłem, tylko po swojemu, byle łatwiej i przyjemniej, to może być zwymiotowany. Lepiej nie znaleźć się w takiej sytuacji. Lepiej nie zjeść w ogóle cukierka, jeśli ma to prowadzić do wymiotów. Także lepiej nie korzystać po swojemu z darów Bożych, bo to się może źle skończyć.

poniedziałek, 19 września 2011

Wiara, to nie sprawa prywatna

Bywa tak, że ludzie mówią, że wiara, to ich prywatna sprawa. Jestem jednak przekonany, że to slogan, który zakrywa brak wiarę tych ludzi. Jest ku temu kilka argumentów. Jeden z nich, dosyć w sumie banalny, uświadomiłem sobie dokładnie dziś. Może dla części czytelników ten argument jest od dawna znany, ale mnie jakoś dziś ujął.

Wcześniej jednak kilka argumentów, które znałem już jakiś czas temu. Po pierwsze, to słowa, które są o tyle istotne, że wskazują drogę do zbawienia: "Jeżeli więc ustami swoimi wyznasz, że Jezus jest Panem, i w sercu swoim uwierzysz, że Bóg Go wskrzesił z martwych - osiągniesz zbawienie. Bo sercem przyjęta wiara prowadzi do usprawiedliwienia, a wyznawanie jej ustami - do zbawienia." (Rz 10,9-10)

Nie tylko konieczne jest wyznawanie wiary ustami, ale trzeba tymi ustami wyznać panowania Jezusa. Gdy ktoś twierdzi, że wiara jest jego prywatną sprawą, to ani nie wyznaje wiary, ani nie uznaje Jezusa swoim Panem. 

Kolejny - bardzo ważny argument daje sam Jezus: "Do każdego więc, który się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. Lecz kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie." (Mt 10,32-33)

Jeśli człowiek nie chce publicznie mówić o swojej wierze, to znaczy, że nie chce się przyznać do Jezusa, a to się dla takiego człowieka może źle skończyć. A w takim razie pytanie: Jeśli nawet człowiek wierzy w Boga, to po co mu taka wiara, która do niczego dobrego nie prowadzi?

Jeszcze jeden argument wypływa częściowo z dzisiejszej Ewangelii. Jezus mówi: "Nikt nie zapala lampy i nie przykrywa jej garncem ani nie stawia pod łóżkiem; lecz stawia na świeczniku, aby widzieli światło ci, którzy wchodzą." (Łk 8,16) Ale jeśli połączymy to ze słowami: "Wy jesteście światłem świata" (Mt 5,14), to trzeba stwierdzić, że nie po to Jezus nas czyni światłem, byśmy działali w ukryciu. Mamy być na świeczniku. Bo, jeśli ludzie patrząc na nas, czy słuchając naszych wypowiedzi, nie widzą w nas tego Bożego światła, to znaczy, że nie jesteśmy uczniami Chrystusa. Nie po to mamy wiarę, by ją trzymać w ukryciu tylko dla siebie. Jako lampa zapalona przez Boga Jego światłem, mamy być narzędziem, dzięki któremu inni mogą zdecydować się pójść za Chrystusem.

Tak na marginesie: Myślę, że uczniowie Chrystusa, w nadchodzących wyborach powinni wybrać także uczniów Chrystusa - nie tych, którzy twierdzą, że są, ale których światło wiary da się zauważyć przez ich zewnętrzne deklaracje i realną postawę.

niedziela, 18 września 2011

Mądrość, czyli jeszcze jedna myśl

Podzielę się jeszcze jedną myślą, która przyszła mi dziś do głowy, w nawiązaniu do Liturgii Słowa. Chociaż właśnie uświadomiłem sobie, że myślą o podobnym wydźwięku podzieliłem się już na tym blogu.

Dzisiejszą Ewangelię można opacznie zrozumieć, w stylu: „Po co się śpieszyć z nawróceniem się? Przecież do nieba pójdę, nawet, gdy się nawrócę w ostatniej godzinie życia”. Ale niestety jest tu wiele przewrotności. Ja jednak napiszę jeszcze bardziej przewrotnie „Po co się śpieszyć z nawróceniem się? Nie warto iść do nieba”. Oczywiście, ja się osobiście z tym cytatem nie zgadzam, ale po krótce napiszę, dlaczego uważam, że z pierwszego podejścia do drugiego niewielka droga. Jeśli niebo jest ogromnym skarbem, o który niemalże ludzie zabijają się przed śmiercią, to dlaczego ludzie w tej chwili nie chcą po ten skarb sięgnąć? I nie mówię tu, bynajmniej, o przyśpieszeniu śmierci, ale o życiu w bliskiej relacji z Bogiem, które jest przedsmakiem nieba. O ludziach, którzy przyjmują Ciało Chrystusa, Jezus mówi: „ma życie wieczne”, a nie tylko, że je będzie mieć. No, ale jeśli ludzie o to się nie starają, to znaczy, że są przekonani, że ten skarb, który możemy otrzymać, to jednak lipa. W takim przypadku rzeczywiście nie ma co się o to starać, a więc nie ma co iść do nieba. No chyba, że ci ludzie twierdzą, że uważają, że będą mądrzejsi na starość – no… tak rzeczywiście często bywa, ale dlaczego nie  zmądrzeć od razu, jak się ma do tego okazję? Czy dobrze się żyje z przekonaniem, że się jest niezbyt mądrym?

Mam nadzieję, Drogi Czytelniku, że jednak jesteś mądry tą Bożą mądrością i nie czekasz na starość, by zdobyć skarb, który chce Ci ofiarować Bóg – nie tylko w niebie, ale także już tu na ziemi.

(Boża) Matematyka

Słuchając dzisiejszej Ewangelii niektórzy mogliby stwierdzić, że Bóg jest niesprawiedliwy. Dlaczego właściciel winnicy (przedstawiający Boga) daje tyle samo temu, który pracował 12 godzin i temu, który pracował tylko godzinę? Oczywiście w miarę jasną odpowiedź znajdziemy, gdy stwierdzimy, że owym denarem z przypowieści jest niebo. Trudno, by ktoś dostał większą nagrodę niż niebo.

Patrząc w kategoriach nagrody wiecznej rzeczywiście wygląda to w miarę logicznie. Ale ktoś mógłby się zapytać, dlaczego ludzie, którzy całe życie są przy Bogu nie mają łatwiejszej i wygodniejszej drogi? Albo inaczej - dlaczego nie wszyscy dostają od Boga po równo? Te pytanie zadała mi pewna uczennica w ubiegłym tygodniu. W odpowiedzi dałem taki oto przykład. Wyobraź sobie, że Bóg chce wypłacać swoje łaski w złocie. Stwierdził On, że ludzie są dla niego ogromnie cenni i każdemu dał po sztabce złota. Tyle tylko, że sztabka ta jest tak naprawdę jedną ogromną, stukilogramową sztabą, którą nijak nie da się podzielić na mniejsze kawałki. Po prostu trzeba wziąć na ramiona i zanieść np. do banku. Pojawia się pytanie - czy taki równy podział byłby dobrą sprawą? Oczywiście, że nie. Wiele osób nie dałoby rady. Sprawiedliwie, to nie znaczy po równo, ale to oddanie tego, co się komu należy. Bóg różnie rozdziela łaski - najlepiej wiedząc, komu ile trzeba dać. On wie, że ogromne Boże łaski pociągają za sobą ogromny krzyż, który dla wielu wydaje się nie do zniesienia. Wystarczy spojrzeć na życiorysy wielu świętych, by zobaczyć, że tak właśnie się dzieje. Moja rozmówczyni i kilku innych uczniów przyznali mi rację.

Udało mi się przekonać kilka osób, do słuszności działania Boga. Ale prawda jest taka, że zazwyczaj jest to bardzo trudne, bądź wręcz niemożliwe. Ale cóż się dziwić, skoro sam Bóg w dzisiejszym pierwszym czytaniu mówi:

"Myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami, mówi Pan. Bo jak niebiosa górują nad ziemią, tak drogi moje nad waszymi drogami i myśli moje nad myślami waszymi." (Iz 55,8-9).

Nie zawsze zrozumiemy Boga. Jego wyliczenia często są bardzo abstrakcyjne względem naszych wyliczeń. Dla Niego godzina pracy może być równoważna dwunastu. Stukilogramowa sztabka złota może być w niektórych przypadkach równoważna 5 kilogramom - w przypadku osób, które nie są w stanie udźwignąć większych ciężarów. Taki jest Pan Bóg. On ma swoje drogi i swój cel, którym jest zbawienie każdego człowieka. A, że to powoduje, iż nie zawsze potrafimy Boże plany zrozumieć, to już inna kwestia.

Na koniec jeszcze z mojego "podwórka". Po poprzednim poście pojawił się komentarz mówiący o księdzu, który chodził grać w piłkę z uczniami. W moim przypadku byłoby bardzo trudne do zrealizowania z wielu powodów. Jednakże czymś, co nieraz potrafi zainteresować mną uczniów, jest moja znajomość matematyki. Bywało już nieraz, że pomagałem uczniom w zrozumieniu pewnych problemów z matematyki, a nawet komuś dawałem darmowe korepetycje. Ale to było już ładny czas temu. Ostatnio jednak znów się pojawiło. W trakcie lekcji z moimi "ulubionymi" klasami 2C i 2D, uczniowie pierwszej z tych klas bardziej przygotowywali się do kartkówki z matmy, niż słuchali mojej lekcji. Postanowiłem streścić to, co miałem do powiedzenia i udało mi się kilku uczniom pewne sprawy matematyczne powyjaśniać. Po chwili także "moje chłopaki" z 2D zapytali się, czy nie mógłbym ich uczyć matematyki, bo chyba jednak mnie wolą niż  ich nauczycielkę z tego przedmiotu.

I tu też mógłbym powiedzieć: zaskakujący jest ten Bóg i Jego drogi rzeczywiście są nad naszymi drogami. W Bożej matematyce było także obdarzyć mnie talentami wydawać by się mogło zupełnie nie związanymi z wiarą, by móc kogoś sobą zainteresować, a ostatecznie pociągnąć w drodze ku Bogu.

czwartek, 15 września 2011

Druga De

Wśród najtrudniejszych dla mnie obowiązków duszpasterskich bez wahania muszę wymienić nauczanie religii. Uczę w w Liceum Ogólnokształcącym, które podejrzewam, że nie jest szczytem marzeń uczniów do niego uczęszczających. Średni poziom, średnie podejście uczniów, średnia też i ich postawa. Oczywiście są klasy lepsze i gorsze. Zeszłoroczne klasy pierwsze jednak dla mnie chyba były najgorsze. Tym bardziej, że 2 klasy miały wspólnie religię. To powodowało, że uczniów było więcej niż miejsc w sali. Takie życie. To o tych klasach pisałem wiele miesięcy temu, że nie dało się nic zrobić na lekcji - nawet poprowadzić modlitwę.

Po wakacjach klasy pierwsze wróciły jako drugie. Wprawdzie kilka osób odpadło ze składu klas, jednakże zmiana w postawie jest niezauważalna. Tyle tylko, że teraz to już są klasy 2C i 2D. Przy czym to ta druga niemalże spędza sen z powiek nie tylko moich, ale niemałej części Grona Pedagogicznego. Niechlubny prym w tej klasie, pod kątem rozwalania lekcji, wiedzie grupa chłopaków, którzy za sobą mają różne przygody, w tym przynajmniej jedno oblanie roku.

Dziś miałem "szczęście" mieć lekcję z klasą 2D. O tyle to szczęśliwe, bo mieli być oni zwolnieni, ale wyszło tak, że nie tylko miałem z nimi lekcje, ale to była lekcja tylko z nimi i to w gronie niemalże ograniczonym do wspomnianych chłopaków oraz kilku dziewczyn. W sumie za zgodą nauczyciela, który miał zwolnić tych uczniów, byłem umówiony, że niezbyt długo ich przetrzymam. Moje nastawienie było dosyć szybko potwierdzone zadanym pytaniem przez jednego z chłopaków. Powiedział, że chce, byśmy porozmawiali o życiu, a pierwszym pytaniem było dotyczące preferencji pozycji seksualnych. Pomyślałem: "no tak, normalka, ale mogę zaraz ich zwolnić i będę miał spokój". I wtedy... Nie wiem nawet, jak to się stało, ale zaczęły się pojawiać inne pytania: o powołanie, o celibat, o czystość przedmałżeńską itp. W pewnym momencie nie tylko zacząłem odpowiadać na ich pytania, ale przejąłem inicjatywę i zacząłem opowiadać, dlaczego w ogóle warto tak żyć, dlaczego warto posłuchać Pana Boga. Czułem wyraźnie, jak w tym wszystkim szła jakaś (tzn. Boża) moc. Uczniowie coraz bardziej otwierali oczy, niektórzy z niedowierzaniem kręcili głowami, dając do zrozumienia, że zupełnie tak na tę rzeczywistość nie patrzyli i chyba głupio im się zaczęło robić. Któryś z nich powiedział "tego, co ksiądz mówi, to nawet chce się słuchać". Inny dodał "z księdzem da się nawet fajnie pogadać". Dziewczyny w międzyczasie wyszły z sali a ja z pozostałymi chłopakami gadaliśmy aż do dzwonka - i to nie tego na przerwę, lecz na następną lekcję. 

Dla mnie szok - taki pozytywny. Pewno jutro rano wiele wróci do normy (chciałbym się mylić). Ale Bóg kolejny raz dał do zrozumienia w stylu - "rób swoje, na ile potrafisz, a ja wykorzystam to kiedy i jak chcę". Nie widzę w tym wszystkim swojej zasługi, choć nie ukrywam, że jakoś to mnie podniosło na duchu (do czasu lekcji z klasą niby grzeczniejszą, która dała popalić). 

Wielka radość i wielka wdzięczność - nie mi oczywiście, ale Bogu, to On jest godzien wszelkiej chwały, bo to On jest sprawcą wszelkiego chcenia i działania. Oby takich lekcji i doświadczeń więcej. A przez to więcej wychwalania Boga. Amen!

poniedziałek, 12 września 2011

Wiedeń, a władza

Dziś rocznica Odsieczy Wiedeńskiej. Do tego w pierwszym czytaniu jest mowa o konieczności modlitwy za sprawujących władzę. Przy okazji zbliżają się w naszym kraju wybory parlamentarne. Nie sposób przejść obojętnie wobec takiej zbitki wydarzeń.

Zastanawiając się nad wspaniałym zwycięstwem wojsk pod wodzą króla Sobieskiego, nie można zapomnieć o tym, po co on walczył. Walczył, by ochronić chrześcijańską Europę przed muzułmanami. Walczył o chrześcijańskie wartości.

Kiedy spojrzy się na tę sprawę z perspektywy ponad 300 lat, to można stwierdzić, że ta bitwa była niepotrzebna. Chrześcijańskie wartości są w Europie coraz bardziej lekceważone. Muzułmanów przybywa kosztem chrześcijan. I to wszystko za zgodą rządów europejskich krajów. Brak rządowego wsparcia rodziny, przyzwalanie na związki homoseksualne, na aborcję, eutanazję itp., to nic innego jak negowanie wartości chrześcijańskich, a przez to całej chrześcijańskiej kultury. W niektórych krajach przyrost naturalny muzułmanów jest o tyle większy od przyrostu rdzennej ludności, że już niedługo muzułmanów będzie więcej niż chrześcijan. I w taki sposób może się okazać, że za kilka lat wielkimi europejskimi krajami będą rządzić muzułmanie. I dojdzie do sytuacji, która mogła mieć miejsce, gdyby Sobieski nie zwyciężył. 

Wprawdzie większość tu opisanych spraw może jeszcze nie dotyczy Polski, ale kto wie, w jaką stronę w niedalekiej przyszłości pójdzie nasz kraj. Jeśli będziemy przyzwalać na europejskie prawo, które odcina się od wartości chrześcijańskich i rodzinnych, to niedługo i nasz kraj może dostać się pod panowanie nie tych, których byśmy chcieli.

Potrzeba wyraźnie odciąć się od tego, co szkodzi życiu, rodzinie, wierze. Mamy nie tylko prawo, lecz wręcz obowiązek o to walczyć. I to nie tylko z powodów patriotycznych, ale także religijnych. Tzw. grzechem cudzym jest przyzwalanie na grzech innych, a więc np. poparcie kandydata, który zamierza grzeszyć. Dlatego też katolikowi NIE WOLNO zagłosować na kandydata, który popiera wartości antychrześcijańskie, bądź reprezentuje partię, która jawnie o tym mówi. Bywają jeszcze tacy kandydaci i takie partie, które głośno nie mówią i oficjalnie nie popierają wartości przeciwnych wierze, ale to robią. Można się o tym przekonać chociażby przyglądając się różnym głosowaniom z minionej kadencji, różnym dyscyplinom partyjnym w przypadku ważnych moralnie kwestii. Jedno z takich głosowań miało miejsce niespełna 2 tygodnie temu i kilkunastu parlamentarzystów pewnej partii ma zapłacić po 1000 zł kary, bo zagłosowali niezgodnie z dyscypliną klubową, a zgodnie z sumieniem i chrześcijańskimi wartościami. Czy takie partie może poprzeć człowiek sumienia, czyli np. katolik?

Wiem, że pisząc o tym w tym blogu mogę niektórym osobom podpaść. Ale nie pozwólmy, by to, o co walczył Sobieski, przerodziło się w porażkę tylko dzięki temu, że się temu nie sprzeciwimy. Co więcej, warto, nie tylko odciąć się od osób walczących z chrześcijaństwem, ale wyraźnie poprzeć tych, którzy obiecują o te wartości walczyć. Dla człowieka, który ze szczerym sercem modli się  "Przyjdź Królestwo Twoje", nieodzownym jest zagłosowanie na tych, którzy obiecują podjęcie w parlamencie spraw służących ochronie życia, rodziny i wartości chrześcijańskich. Ciekawą inicjatywą, którą ja tu oficjalnie popieram, jest nadawanie Certyfikatu Kandydata Przyjaznego Życiu i Rodzinie, tym kandydatom, którzy oficjalnie zadeklarowali podjęcie starań w tej sprawie. O tym, kto głosował zgodnie z sumieniem i wartościami chrześcijańskimi, albo kto zobowiązuje się do podjęcia starań w tej sferze, można poczytać na stronie www.prawodonarodzin.pl. Zachęcam, by z tego skorzystać.

Nie siedźmy bezczynnie i nie pozwalajmy, by okradano nas z wartości chrześcijańskich, bo prędzej, czy później odbije się to przeciwko nam. Nie pozwól, by to, co dokonał Sobieski w imię Boga, zostało zmarnowane m.in. przez Twój niewłaściwy wybór. Tym bardziej, że w wielu przypadkach Twój świadomy wybór człowieka popierającego wartości niechrześcijańskie jest także Twoim grzechem.

Na koniec jeszcze - nawiązując do dzisiejszego czytania - nie zapomnij się modlić za rządzących oraz w intencji dobrego dokonania wyboru przez Polaków.

niedziela, 11 września 2011

Przebaczenie

Rzadko na tym blogu piszę o swoim kazaniu. Chociaż czasami ileś treści z kazań pojawia się na blogu. I vice versa tez. Dziś spróbuję spisać mniej więcej treść dzisiejszej mojej homilii. Co mnie zaintrygowało? Oczywiście kwestia przebaczenia, a także obrazu Boga, który się wyłania z dzisiejszej Liturgii słowa. 

Trochę przeraża mnie wizja Boga mściwego, który będzie nas męczył i nie przebaczy nam, dopóki my nie przebaczymy. Pojawia się pytanie? A gdzie bezwarunkowość Bożej miłości? Gdzie miłość silniejsza niż góry i pagórki (por. Iz 54,10)? Gdzie miłość większa niż matki (por. Iz 49,15)? Oczywiście pierwszą odpowiedzią może być fakt, że miłość powinna wymagać oraz wychowywać - czyli uczyć dobrych postaw, a oduczać niewłaściwych. Ale mam wrażenie, że jednak nie o to chodzi. A przynajmniej w dużej mierze nie o to chodzi. Zapewne słowa Jezusa z dzisiejszej Ewangelii mają za zadanie także oduczyć nas negatywnej postawy braku przebaczenia. Jezus - nie pierwszy raz - przerysowuje pewne sprawy, by dać słuchaczom do myślenia.

To, że Jezus przerysowuje pewne treści, widać chociażby w samej przytoczonej przypowieści. 10 tysięcy talentów, to 60 milionów denarów, co odpowiada pracy jednego człowieka przez 200 tysięcy lat! Albo inaczej - mniej więcej miesięczne zarobki wszystkich mieszkańców Warszawy. 100 denarów, to mniej więcej czteromiesięczna pensja jednego pracownika. Porównanie niewyobrażalne.

Widać, że Jezus w przypowieści pewne rzeczy przerysowuje. Dlaczego? Czy chce nas nastraszyć, jak zły może być Bóg? NIE! Wręcz przeciwnie. Nie powinniśmy się skupiać na możliwości kary, tylko na niewyobrażalnym wręcz dla nas miłosierdziu Boga. Względem tego nasze przebaczenia wydają się być niemalże kroplą w oceanie Bożego miłosierdzia.

Dlaczego zatem Bóg jawi się jako surowy? Dlaczego przy tak wielkim miłosierdziu nie chce On nam przebaczać, jeśli my nie przebaczymy? Główna myśl jednak powinna podążyć za tym, kto naprawdę jest tym surowym, który niecnie wykorzystuje nasze braki przebaczenia? Otóż mając wiele kontaktów z osobami zniewolonymi, opętanymi, czy też popełniającymi różne grzechy, z którymi trudno sobie poradzić, widzę wyraźnie, jak wielki na to wpływ mają różne zranienia. Człowiek skrzywdzony ma sporo mniejszą szansę dostrzec obraz kochającego Boga. Takie sprawy jak przestępstwa seksualne, bardzo mocno wpływają na psychikę człowieka - tak na jego sferę płciową, jak i na doświadczenie pięknej i czystej miłości. Sfera cielesna jest bardzo delikatną i konsekwencje naruszenia tej sfery są nieraz ogromne. I co do tego chyba nikt nie ma wątpliwości. Ale rzadko sobie uświadamiamy, jak na człowieka negatywnie wpływają takie sprawy, jak brak miłości, odrzucenie, nieakceptacja, porównywanie na minus z innymi osobami, ale także przerost ambicji rodziców, czy krytykowanie dziecka. Małego człowieka może skrzywdzić brak miłości rodziców, a także np. brak wiary, bądź ogólnie rzecz biorąc brak dobrego przykładu. Ci, którzy chcą wprowadzić dopuszczalność związków jednopłciowych udają, że nie mają świadomości, jak wielkie znaczenie dla dziecka ma posiadanie tak ojca, jak i matki oraz kochającej się rodziny. Te wszystkie problemy bardzo często pozostają w życiu aż do śmierci, o ile nie zostaną odpowiednio uzdrowione. Nie jest prawdą, że czas leczy rany. Co najwyżej je zalecza, one odżywają i odzywają się w najróżniejszych momentach, gdy człowiek nawet nie ma świadomości, co jest przyczyną. Rany takie wykorzystuje szatan, chcąc nas złamać. Szantażuje nas, że będziemy cierpieć, jeśli spróbujemy robić coś dobrego. I w ten sposób człowiek boi się zaufać innemu, nie szuka prawdziwej miłości, tylko namiastek. Ma wyobrażenie, że miłość polega na dogadzaniu sobie i karceniu innych. Często bywa też tak, że człowiek przestaje walczyć o swoje. Pozwala się karcić, ma przekonanie, że po to został stworzony, by być karconym. To wszystko też przekłada się na relacje z Bogiem. Wydaje się człowiekowi, że Bóg mu nie potrzebny, bo też będzie karcił, lub też będzie wymagał tego, czego człowiek nie jest w stanie wykonać itp. I w ten sposób człowiek odchodzi od Boga, co jest zwycięstwem szatana. Oczywiście w takim patrzeniu winnym staje się Bóg, a szatan wydaje się być tylko "bujdą na resorach" wymyśloną przez Boga, czy przez księży, by straszyć te dzieci, które są niby tylko do krzywdzenia. W ten sposób patrząc nie warto iść do nieba, bo przecież - jeśli nawet jest tam Bóg, to - On krzywdzi i bez sensu byłoby być tak krzywdzonym przez całą wieczność. I w ten sposób dochodzimy do sformułowania Jezusa z dzisiejszej Ewangelii. Tyle tylko, że winny tego jest szatan oraz nasze zranienia, a nie Pan Bóg.

A jak się to wszystko ma do sprawy przebaczenia? Człowiek sam sobie nie poradzi z takimi zranieniami. Jezus może to uzdrowić, tyle tylko, że trzeba mu na to pozwolić. Gdy człowiek jest ciężko chory, idzie do lekarza. Nieraz musi pozwolić na operację, by odzyskać zdrowie. Posłuchanie lekarza, nieraz jest bolesne, ale ma dużą szansę przynieść poprawę stanu zdrowia. Podobnie jest i w relacji z Jezusem. Chcąc, by nas uzdrowił, musimy posłuchać Jego rady. On proponuję coś, co można by porównać do bolesnej operacji. Tyle tylko, że tym zabiegiem jest przebaczenie. Jezus oczywiście daje w tym wolność. Daje możliwość wyboru - brak przebaczenia, co nieraz prowadzi do poczucia piekła na ziemi, albo przebaczenie, które zapoczątkowuje proces uzdrowienia. Przebaczenie jest niejako zaproszeniem Jezusa, by uzdrowił nasze rany, a przez to odmienił całe nasze życie.

W przebaczeniu ważny jest jednak pewien aspekt. Tydzień temu Ewangelia mówiła o upomnieniu braterskim. Ma ono co najmniej dwojakie znaczenie. Z jednej strony ma szansę sprowadzić drugiego człowieka z jego złej drogi, z drugiej strony pomaga człowiekowi wyartykułować to, co go boli, gdzie czuje się zraniony. To zaś jest bardzo ważne do uzdrowienia. Bo nie wystarczy wybaczyć ogólnie, ale ważne jest, by przebaczyć to wszystko, co jest w nas zranione. A to jest o tyle ważne, nie da się naprawić konsekwencji zranień, jeśli nie uzdrowi się przyczyny. I dlatego przebaczając trzeba te wszystkie zranienia ponazywać, wyrazić przebaczenie i oddać Jezusowi, by się tym "zajął".

Mówiąc o przebaczeniu chciałbym też się podzielić własnym doświadczeniem. Ja ileś lat temu byłem mocno zakompleksiony, bez wiary w siebie, mocno zamknięty na innych. Przechodząc jednak proces uzdrowienia, który nie jest prosty, widzę, jak się zmieniam. Jestem chyba bardziej otwarty na innych, trochę częściej się uśmiecham i bardziej pozwalam działać Duchowi Świętemu we mnie i przeze mnie. Wiem, że przebaczenie, chociaż jest trudne, to jest potrzebne. I zachęcam Cię, byś się nie bał także tego dokonać. Pamiętaj, Bóg nie jest surowym sędzią, tylko bardzo kochającym Ojcem, który chce, byś żył pełnią życia i prawdziwą miłością. Tyle tylko, że Ty nie możesz dać się wodzić za nos szatanowi, lecz przez Twoją decyzję przebaczenia pozwolić Bogu działać.

sobota, 10 września 2011

Uwierz w ducha

W sumie w tym miejscu mógłbym opisywać pewne potwierdzenia tego, że Duch Święty działa i prowadzi ludzi. Warto w Niego uwierzyć i do Niego się modlić. Ale napiszę tym razem o czymś innym - mianowicie o pewnym skojarzeniu - które przyszło do głowy wczoraj.

Mniej więcej 20 lat temu na ekranach kin był wyświetlany film "Uwierz w ducha", z Patrickiem Swayze w roli głównej. Jest tam scena, kiedy główny bohater zostaje zastrzelony. Umiera, ale przez kilka chwil nie ma tego świadomości. Wydaje mu się, że goni napastnika, tyle tylko, że... No właśnie. Jego ciało zakrwawione cały czas leży na ulicy, a zabójcę goni tylko duch zmarłego już bohatera. Dopiero po jakimś czasie zauważa, co się stało.

Scena ta przypomniała mi się w trakcie rozmowy z jedną młodą kobietą. Zacytowałem jej fragment (J 6,53) i powiedziałem, że z tego wynika iż, gdy ona nie przyjmuje Komunii świętej, to nie ma życia w sobie. A jeśli ten stan trwa od dawna, to pytanie, czy jeszcze żyje. Ona stwierdziła, że to nie jest prawda, wszak nadal żyje. I wtedy właśnie mi się przypomniała opisywana tu scena. Bohaterowi też się wydawało, że żyje. I chyba to samo można powiedzieć o wielu osobach, które żyją bez Boga w sercu. Też im się wydaje, że żyją. Ale tylko tak się im wydaje. Tyle tylko, że w przeciwieństwie do bohatera owego filmu, umarł duch, a po świecie chodzi i gania innych ludzi same ciało człowieka, czyli po prostu zwłoki.

Warto, byś się zastanowił, drogi czytelniku, czy oby na pewno żyjesz, czy tylko tak Ci się wydaje, a Twoja dusza wykrwawia się i opuszcza ciało, nie mogąc doczekać się prawdziwej Miłości i Boga w sercu.

Na koniec jeszcze pewna prośba, sugestia. Proszę nie brać wspomnianego filmu pod uwagę jako wzór do naśladowania. Bo niestety mocno nawiązuje do spirytyzmu, czy mediumizmu, a to może być bardzo niebezpieczne duchowo.

środa, 7 września 2011

Bóg dopełnia nasze braki

Jedną z moich wad, które jednocześnie mogą stać się błogosławieństwem, jest brak odwagi. To pewno jakoś wynika ze wspominanego już wcześniej - nie do końca właściwego poczucia wartości. Pewno gdzieś wewnętrznie boję się odrzucenia, doświadczenia porażki. Przekłada się to często na sytuację, kiedy nie mam odwagi powalczyć o coś, co czuję, że jest ważne. Wiem, że to niezbyt dobre. Nieraz też potrafię jakoś wycofać się ze swojego zdania, jeśli nie jestem pewny słuszności. I to może wskazywać z jednej strony pokorę, z drugiej strony to, że gdzieś we mnie jest jednak problem, może zranienie, które trzeba uzdrowić.

Napisałem w pierwszym zdaniu, że taka sytuacja może stać się błogosławieństwem. I tak rzeczywiście to odbieram. Bo jeśli wiem, że sam z pewnymi rzeczami sobie nie poradzę, to w pewnych momentach muszę sobie uświadomić, że ileś rzeczy, to żadna moja zasługa, a tego, który mnie posyła. Tam, gdzie u mnie występuje brak, tam Bóg może to dopełnić i pokazać swoją troskę nie tylko o mnie.

Tak było chociażby w przypadku opisywanych już przeze mnie dwóch rozmów, które odbyłem w pierwszej połowie sierpnia - tak na Przystanku Jezus, jak i kursie Jan. Gdyby Pan Bóg nie poukładał odpowiednio różnych spraw, do rozmów by nie doszło, mimo tego, że wcześniej słusznie czułem, że powinienem odbyć te rozmowy i one będą ważne. Bóg musiał niejako zainterweniować i pewne sprawy niemalże podać mi na talerzu, bym mógł zrealizować coś, co czułem, że powinienem zrobić.

Troszkę podobną sprawę miałem wczoraj rano. Od kilku tygodni chciałem porozmawiać z ks. Proboszczem na temat pewnej sprawy związanej z naszą Wspólnotą. Wiedziałem, że niestety proboszcz jest sceptyczny do takich spraw. A dodatkowo - gdy już mieliśmy się kiedyś spotkać na wspólną rozmowę - z pilnych powodów proboszcz musiał spotkanie odłożyć. Nie bardzo miałem odwagę poruszać tego tematu. Wynikało to z faktu, że bałem się reakcji proboszcza, a dodatkowo do końca nie byłem przekonany, że trzeba o to się starać.

Bóg i tym razem przyszedł z pomocą. Rozmowa przy śniadaniu przechodziła przez różne tematy. I w pewnym momencie proboszcz sam doszedł do tematu przynajmniej trochę zbliżonego do tego, o czym chciałem porozmawiać. Uznałem to za znak, który daje mi Bóg, w stylu "kuj żelazo póki gorące". Zagadałem, zapytałem i... Okazało się, że reakcja proboszcza była taka, jak się spodziewałem. "Nic - pomyślałem - przynajmniej spróbowałem i w posłuszeństwie to przyjmę; wiem przynajmniej na czym stoję". Ale w trakcie rozmowy Bóg widocznie natchnął proboszcza, bo swój długi monolog zakończył tak trochę od niechcenia stwierdzeniem: "jak chcecie, to róbcie" oraz "nie będę ograniczał inicjatywy duszpasterskiej". Fakt, że mam mieszane uczucia, na ile taka zgoda jest prawdziwą zgodą, ale niewątpliwie cieszę się i jest po raz kolejny wdzięczność Panu Bogu. Gdyby nie On, sam bym sobie nie poradził. A tak - kolejny raz wiem - że to nie ja jestem najważniejszy, a jedynie co mam robić, to starać się być użytecznym narzędziem, przez które mój Pan zadziała.

Nic innego mi więc nie pozostaje poza stwierdzeniem: Chwała Panu!

wtorek, 6 września 2011

Przeryczałem

Taki mało kulturalny tytuł tego posta. Ale chyba bardziej oddaje to, co chciałbym przekazać, niż słowo "przepłakałem". Wprawdzie brzmienie tytułu może świadczyć o stałym mocnym płaczu, to jednak wyjaśniam, że to było kilka mocnych wybuchów płaczu. Ale domyślam się, że tytuł "zaryczałem" byłby zapewne już w ogóle źle odebrany. O co chodzi?

Nie pamiętam, czy kiedykolwiek na tym blogu coś reklamowałem, polecałem. Jeśli nawet już, to takich sytuacji było jak na lekarstwo. Tym razem będzie jednak inaczej. Niedawno dostałem w prezencie książkę pt. "Franciszkanin z SS. Prawdziwa historia Gereona Goldmanna OFM". Już sam fakt otrzymania tej książki był ciekawym "przypadkiem". Nie licząc tego, że przypadki są chyba tylko w języku polskim i kilku innych. O tyle fakt otrzymania tej książki był ciekawy, że ja co nieco o tej książce słyszałem, a dostałem ją od zupełnie innej osoby, która zastanawiając się nad prezentem imieninowym dla mnie, poczuła wyraźne natchnienie, by kupić mi tę właśnie książkę.

Wprawdzie od imienin minęły prawie 3 tygodnie, to jednak lektura tej książki zajęła mi ostatnie kilka dni. Trudno się odrywa wzrok od tego, co można tu wyczytać. Historia, która spokojnie mogłaby być zekranizowana i wyświetlana z dużym powodzeniem w kinach wielu krajów, jest autentyczną historią człowieka, którego najwyraźniej prowadzi Bóg. Czytając tę historię można dostrzec siłę modlitwy, zaufanie Bogu, a także fakt, że Bóg prowadzi człowieka różnymi drogami, chcąc doprowadzić do ważnych celów. Nie tylko można to wszystko dostrzec, ale się nauczyć. To właśnie różne opisane wydarzenia spowodowały mój "ryk" tak mocny i gwałtowny, że nie dało się powstrzymać. Wprawdzie o charyzmatach i nadzwyczajnych darach od Boga dopiero się uczę, to jednak nie wykluczam, że mógł to być dar łez, który oczyszcza wnętrze i otwiera na przyjęcie łaski Bożej. W tych momentach niemalże przychodziły myśli typu: "widzisz? a jednak da się zrobić rzeczy po ludzku wydawałoby się niemożliwe", "nie bój się!", ale także "ja też tak chcę". Opisana szalona wręcz historia jest niewątpliwie dla mnie motywacją - "nie bój się iść za natchnieniami - nawet, gdyby to groziło śmiercią".

Kilka miesięcy temu pisałem na blogu, że czuję, iż jestem wezwany do Bożego szaleństwa. Po lekturze z ostatnich dni, jeszcze bardziej czuję, że coś z tego może być. A co więcej - że naprawdę tak da się żyć. Zachęcam wszystkich do lektury tej wspaniałej historii. I do zaufania Bogu, który nieraz w sposób wręcz cudowny prowadzi przez życie.

Miałem dziś na blogu napisać jeszcze o pewnych rzeczach, które się dzieją wokół mnie. Ale jeśli jestem przy temacie różnych spraw wartych polecania, to napiszę tu jeszcze o dwóch sprawach. Mianowicie sprawa pewnego "artysty", który ma się pojawiać w telewizji publicznej. Biskup włocławski wyraził ostatnio "Non possumus!" w tej sprawie. Zachęcam do zapoznania się z tą odezwą: Odezwa oraz do podpisania się pod petycją Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy w tej samej sprawie: Apel i petycja.

Kolejną rzeczą, którą polecę, to pewien cykl felietonów z Gościa Niedzielnego. Oprócz wydania papierowego, felietony można znaleźć w intenrnecie: Tabliczka Sumienia. Autor, Franciszek Kucharczak, ma według mnie bardzo dobre i trafne spostrzeżenia. Jego opinie mogą niejednego oburzyć, ale na pewno nie pozwolą przejść obojętnie wobec istotnych spraw. Chrześcijaństwo zobowiązuje - nie można być letnim - trzeba być gorącym. I myślę, że te felietony do takiej wiary mobilizują.

sobota, 3 września 2011

Najlepszą obroną (nie) jest atak

W pierwotnej wersji mojego poprzedniego posta (vel: postu) pojawiły się słowa, że najlepszą obroną jest atak. Tak przynajmniej się mówi. Ale usłyszałem od jednej z osób, że to sformułowanie bardzo jej się nie spodobało. I w sumie trzeba przyznać tu rację. Bo są sprawy, w których to zdanie jest prawdziwe, ale chyba jednak nie zawsze.

Najpierw warto sobie uświadomić, że nieraz taki atak jest potrzebny. Wyobraźmy sobie sytuację, gdy jakiś wróg stale nęka i atakuje nasz kraj, w sytuacji, gdy się tego nie spodziewamy. Po udanym ataku wróg ten zaraz się cofa i czeka na moment, gdy zapomnimy, że coś nam grozi. Następne ataki są ponawiane w podobny sposób. I pojawia się pytanie: Czy pozwalać się tak po kawałku niszczyć, czy też przeprowadzić kontratak? Oczywiście, ktoś mógłby zauważyć, że można to jeszcze spróbować zrobić w sposób dyplomatyczny. Ale co będzie, jeśli nie przyniesie to skutku? Nadal czekać? Uderzenie na wroga ma szansę osłabić go, a także odciągnąć od innych miejsc, w których chciałby sam zaatakować.

Troszkę inna sprawa jest, gdy wróg jest sporo silniejszy od nas. Można próbować prosić o pomoc przyjaciół. Ale jeśli mimo to przewaga jest niesłychanie większa? O podobnym przypadku mówił sam Jezus: 

"Albo który król, mając wyruszyć, aby stoczyć bitwę z drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy w dziesięć tysięcy ludzi może stawić czoło temu, który z dwudziestoma tysiącami nadciąga przeciw niemu? Jeśli nie, wyprawia poselstwo, gdy tamten jest jeszcze daleko, i prosi o warunki pokoju." (Łk 14,31-32)

Innymi słowy - trzeba mierzyć siły na zamiary. Nie zawsze jesteśmy w stanie wygrać, a atak może obrócić się przeciw nam. W sytuacji walki duchowej jest jednak bardzo ważna kwestia. Zauważa ją św. Paweł:

"Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności, przeciw pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich" (Ef 6,12).

Innymi słowy - nawet gdyby ktoś myślał, że naszym przeciwnikiem jest człowiek, grupa ludzi, czy całe mocarstwo, to jednak prawda jest taka, że to walka z szatanem i jego wojskiem. Jest on niestety sporo mocniejszy od każdego z nas. Co zatem robić? W sąsiadujących z powyższym wersetach Apostoł Narodów wyjaśnia:

 "W końcu bądźcie mocni w Panu - siłą Jego potęgi. Obleczcie pełną zbroję Bożą, byście mogli się ostać wobec podstępnych zakusów diabła. Dlatego weźcie na siebie pełną zbroję Bożą, abyście w dzień zły zdołali się przeciwstawić i ostać, zwalczywszy wszystko. Stańcie więc [do walki] przepasawszy biodra wasze prawdą i oblókłszy pancerz, którym jest sprawiedliwość, a obuwszy nogi w gotowość [głoszenia] dobrej nowiny o pokojuW każdym położeniu bierzcie wiarę jako tarczę, dzięki której zdołacie zgasić wszystkie rozżarzone pociski Złego. Weźcie też hełm zbawienia i miecz Ducha, to jest słowo Boże wśród wszelakiej modlitwy i błagania. Przy każdej sposobności módlcie się w Duchu! Nad tym właśnie czuwajcie z całą usilnością" (Ef 6,10-11.13-18a).

To jest prawdziwa walka. I to jest sposób, jak do niej podejść. Ale na samym początku św. Paweł wyjaśnia - by być mocnym siłą potęgi Pana. To On ma zwyciężać, a my wraz z Nim. Tyle tylko, że te wszystkie wymienione cechy łączą się z jedną - najważniejszą - MIŁOŚCIĄ. I to jest najlepsza obrona. I tak właśnie trzeba walczyć. 

Kończąc dodam jeszcze słowa, którymi dokończył swoją myśl św. Paweł:

"Proście za wszystkich świętych i za mnie, aby dane mi było słowo, gdy usta moje otworzę, dla jawnego i swobodnego głoszenia tajemnicy Ewangelii, dla której sprawuję poselstwo jako więzień, ażebym jawnie ją wypowiedział, tak jak winienem." (Ef 6,18b-20)

Zatem proszę - módlcie się i za mnie. Byśmy - ja a także i Wy, razem zwyciężyli w tej walce.

czwartek, 1 września 2011

Walka

Od jakiegoś czasu docierają do mnie różne informacje - stawiane zarzuty, nieraz wyraźne ataki. Mam wrażenie, że to w ogóle się nasila. Trochę mam wątpliwości, gdzie tu jest sens, gdzie jest prawda. Ale najwyraźniej zaczął się czas silniejszej walki duchowej. Gdy wężowi nadepnie się na ogon, przechodzi do kontrataku. Nie da się za bardzo udawać, że nic się nie stało, że nie ma problemu. Trzeba walkę podjąć - nawet jeśli nie atakując - to przynajmniej się broniąc.

Oczywiście - to, co dotyczy węża, dotyczy także tego, który jest przedstawiany jako wąż - czyli ojca kłamstwa. Zdaję sobie sprawę, że potrafi on do walki wykorzystać osoby, które nawet do końca nie są tego świadome, a do których dostęp ma przez ich zranienia, pragnienia, a także nie do końca szczere życie. Ale tak nieraz się właśnie dzieje. Chyba ostatnio było za dużo dobra i zły się wkurza.

W ostatnim czasie pytam się Boga, jak to jest. Dlaczego tak się dzieje? Gdzie jest w tym wszystkim prawda? Dostawałem różne światła, słowa. Także o takowe prosiłem różne osoby. Słowa te (nie)stety były ze sobą bardzo zbieżne. Podzielę się jednym z nich. To nie są proste słowa. Ale także i sprawa ogólnie nie jest prosta: 

"Znaleźli się jednak fałszywi prorocy wśród ludu tak samo, jak wśród was będą fałszywi nauczyciele, którzy wprowadzą wśród was zgubne herezje. Wyprą się oni Władcy, który ich nabył, a sprowadzą na siebie rychłą zgubę. A wielu pójdzie za ich rozpustą, przez nich zaś droga prawdy będzie obrzucona bluźnierstwami; dla zaspokojenia swej chciwości obłudnymi słowami was sprzedadzą ci, na których wyrok potępienia od dawna jest w mocy, a zguba ich nie śpi." (2P 2,1-3)

Być może iluś osobom ten post się nie spodoba. Ale tak właśnie się ostatnio czuję. Za dużo potwierdzeń, że to ma sens. Wierzę, że Bóg mnie z tego wyprowadzi obronną ręką.  Prosząc o Słowa od Boga otworzyłem po modlitwie Pismo Święte, a tam początek Psalmu 35:

"Wystąp, Panie, przeciw tym, co walczą ze mną, 
uderz na moich napastników!
Pochwyć tarczę i puklerz 
i powstań mi na pomoc.
Rzuć włócznią i toporem 
na moich prześladowców; 
powiedz mej duszy: Jam twoim zbawieniem.
Niech się zmieszają i niech się zawstydzą 
ci, co na życie me czyhają; 
niech się cofną zawstydzeni 
ci, którzy zamierzają mi szkodzić." (Ps 35,1-4)

Tak, Panie... Walcz w mojej obronie i zwyciężaj. Na Twoją chwałę!