Blog przeniesiony

Informuję, że od listopada 2014 niniejszy blog jest prowadzony na nowej stronie xjacek.bartymeusz.pl

piątek, 30 grudnia 2011

Przedświąteczny tydzień

Mało tu ostatnio piszę, bo mało czasu, mało sił itp. Wprawdzie po świętach powinienem odpoczywać, a jednak chyba tak nie jest do końca. Chcę się tu z Wami podzielić pewnymi informacjami, które dotarły do mnie w ciągu tygodnia przed świętami. Zastanawiałem się, czy powinienem to pisać, by nie wyszło, że szukam swojej chwały. Ale myślę, że jednak tu chodzi o chwałę Boga.

W ciągu ostatniego tygodnia Adwentu 3 osoby przyszły się podzielić ze mną radosnymi dla nich informacjami. Pierwsza sprawa, to kobieta, która była na prowadzonej przeze mnie Mszy z modlitwą o uzdrowienie. Modliła się na niej za bliskiego członka rodziny, który miał problemy alkoholowe. Z perspektywy 2 miesięcy w rodzinie prawie wszyscy zachodzą w głowę, jak to możliwe, że tamten człowiek przestał pić z dnia na dzień.

Druga sprawa dotyczyła powtarzającego się grzechu nieczystości. Kiedyś w trakcie spowiedzi pewnego człowieka przyszło mi do głowy, by się pomodlić nad nim o uwolnienie. Za jego zgodą oczywiście. Kilka razy już się tak modliłem przez kratki konfesjonału. Ten człowiek przyszedł teraz i stwierdził, że po tamtej spowiedzi i modlitwie problem wspomnianego grzechu się rozwiązał - "jak ręką odjął".

Trzecia krótka rozmowa miała miejsce zaraz po "Pasterce" - gdy dzieliliśmy się z parafianami opłatkiem. Pewien młody człowiek cieszył się i chwalił, że dziecko się jednak poczęło - po modlitwach, tak jak im prawdopodobnie mówiłem. Powiem szczerze, że nie bardzo pamiętałem tego człowieka. Ale wiem, że iluś małżeństwom mówiłem o niemalże cudownym poczęciu w rodzinie mojego brata i o potrzebie modlitwy. Rodziny z problemami z poczęciem dziecka mają szczególne miejsce w mojej modlitwie. I chociaż nie wszystkich takich rodziców dokładnie pamiętam, to staram się za nich modlić. Nie wiem do końca, czy tej właśnie rodzinie kiedyś obiecywałem modlitwę i z nimi rozmawiałem, ale z kontekstu może wynikać, że zapewne tak. 

I oto w ciągu tygodnia trzy informacje bardzo mnie podbudowały i wzmocniły wdzięczność Bogu. Zaiste, wielki jest Bóg, potrafi uzdrowić chorych, uwolnić z panowania grzechu i dać życie (oraz różne łaski) tam, gdzie jest to potrzebne. Gdy dodam jeszcze, że w owym tygodniu potwierdziła się bardzo konkretnie pewna informacja z tego bloga, to stwierdzę, że Bóg niezły prezent zrobił mi na święta. Muszę tu wyjaśnić, że nie piszę, co się potwierdziło, by być może nie dać możliwości rozszyfrowania pewnej osoby, a w razie czego nie postawić jej w trudnym położeniu. Po pewnym poście na tym blogu byłem wyśmiewany i krytykowany i chociaż wtedy miałem wątpliwości, czy mam rację, to rzeczywistość to potwierdziła.

Chwała Panu! Dzięki Ci Boże, że jesteś, czuwasz i mnie prowadzisz pokazując, jak wielkie rzeczy jesteś w stanie uczynić!

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Homilia z Pasterki 2003 - obszerne fragmenty

Przeżywamy dzisiaj wielką uroczystość – prawie największą w ciągu całego roku. Boże Narodzenie – święta, na które ludzie czekają niemalże cały rok. […]

Można byłoby sobie jednak zadać pytanie: Co takiego szczególnego jest w tym święcie? Oczywiście większość powiedziałaby, że Bóg się rodzi, że są to święta rodzinne, że prezenty, opłatek, choinka, żłóbek. I niewątpliwie są to dobre odpowiedzi, bo rzeczywiście tak jest. Jednak gdyby chcieć bardziej się zagłębić w te odpowiedzi doszlibyśmy do wniosku, że nie wiadomo, jak to się przekłada na przychodzenie na pasterkę. […] Zapewne duży sens ma stwierdzenie, że Boże Narodzenie to najbardziej rodzinne święta. Rzeczywiście w święta wielokrotnie spotykamy się w gronie rodzinnym, niejednokrotnie wybaczamy sobie różne krzywdy, tworzymy wspólnotę rodzinną przesiąkniętą miłością. 

Jednak wszystkie te powody nie wyjaśniają, dlaczego trzeba przyjść do Kościoła, szczególnie na Pasterkę, nie do końca wyjaśniają, dlaczego tak dużo ludzi się spowiada przed świętami. Te wszystkie powody można co najwyżej sprowadzić do tradycji. Ostatnio coraz częściej święta Bożego Narodzenia łączy się po prostu z tradycją. […] Zatem może przyjście do Kościoła i spowiedź, to też tylko tradycja, może nie liczy się to, co ważnego przeżywamy, lecz liczy się to, czy zachowujemy tradycję czy nie. 

Człowiek, który tylko zachowuje tradycję, zwraca uwagę na rzeczy zewnętrzne – piękny wystrój mieszkania, sklepu, piękne i drogie prezenty, potrawy na stole wigilijnym. Ważniejsze jest dla niego symboliczne przełamanie opłatkiem, niż złożenie szczerych życzeń, takich od serca. Dla niektórych ważniejsze jest przyjście do konfesjonału niż chęć nawrócenia. Oczywiście, że z tym ostatnim nie chcę przesadzać i kogokolwiek obrażać, ale czasami naprawdę można do takich wniosków dojść. 

Jednak wierzę, że wśród nas jest wiele osób (mam nadzieję, że wszyscy), którzy inaczej podchodzą do sprawy Bożego Narodzenia, dla których tradycja jest ważna, ale jest tylko dodatkiem do tego najważniejszego, dla których przełamanie się opłatkiem jest okazją, do złożenia szczerych życzeń, dla których wieczerza wigilijna jest możliwością pogodzenia się całej rodziny, dla których spowiedź, rozgrzeszenie i Komunia święta są na tyle ważne, że są gotowi z dnia na dzień zmienić swoje postępowanie, nawrócić się. 

Może jednak warto poszukać głębszej odpowiedzi na to pytanie: Co tak naprawdę ważnego dzisiaj świętujemy.? Dlaczego Boże Narodzenie jest tak radosne, tak świąteczne?.. Niby proste: Bóg się narodził. Ale przecież samo w sobie narodzenie Boga nie wiele by nam dało, szczególnie, że można mieć wątpliwości na ile Bóg może się narodzić, skoro jest wieczny. Warto sobie uświadomić słowa świętego Pawła, który mówi, że gdyby Chrystus nie zmartwychwstał, to nasza wiara byłaby daremna. Dlatego pierwszym i najważniejszym wyjaśnieniem sensu naszego dzisiejszego świętowania jest tajemnica paschalna – zmartwychwstanie Chrystusa. Jezus przyszedł na ziemię, aby móc umrzeć na krzyżu, zmartwychwstać i przez to nas wszystkich odkupić, aby każdy z nas mógł być zbawiony. […]

Chrystus w dzisiejszej liturgii przedstawiony jest jako światło, które rozświetla mroki grzechu. Żeby dokładniej zrozumieć te słowa warto zastanowić się na ile ważne i potrzebne jest światło w życiu człowieka. Bez światła nie moglibyśmy funkcjonować, byłaby całkowita ciemność, wielki mróz, brakowałoby tlenu i życia. Podobnie jak ciału człowieka potrzebne jest światło, tak duszy ludzkiej potrzebny jest Chrystus. To on pozwala nam żyć, funkcjonować, dostrzegać zło i dobro wokół nas. Czasami przybliżając się do światła możemy dostrzec to, co bez światła jest niedostrzegalne. Gdy spojrzymy na jasne światło wpadające do ciemnego pokoju możemy dostrzec drobiny kurzu unoszącego się w powietrzu. Podobnie zbliżenie się do światłości Chrystusa pomaga nam dostrzec jak wiele brakuje nam jeszcze do świętości, do doskonałości i do bycia człowiekiem w pełni gotowym na spotkanie z Chrystusem. Czasami nie zbliżając się do światła mamy wrażenie, że coś jest czyste, a przynajmniej nie bardzo brudne. Jednak zdarza się, że możemy doświadczyć jak bardzo się mylimy. Ostatnio jadąc samochodem między blokami w cieniu widziałem, że moja szyba nie jest do końca czysta, ale mi to zupełnie nie przeszkadzało. Jednak, gdy w szybę zaświeciło jasne słońce, okazało się, że brudy są tak duże i tak przeszkadzające w obserwacji drogi, że nie dałoby się jechać. Podobnie jest w życiu duchowym. Jeśli na swoje życie spojrzymy z pewnego dystansu, to wydaje się nam, że jest wszystko w porządku. Dopiero właściwe odniesienie się do Światła – do Chrystusa, pomaga nam dostrzec nasze grzechy. Dlatego właśnie święci ludzie uważają się za wielkich grzeszników, a człowiek, który nie naprzykrza się Bogu przychodzi do konfesjonału i próbuje udowodnić (nie wiedzieć po co), że jest bez grzechu. […]

W momencie przyjścia Chrystusa na ziemię zaczęły się dziać rzeczy, które przekraczają ludzki umysł. Wyraźnie podkreśla to kolęda „Bóg się rodzi”. Mamy w niej wymienione wiele rzeczy z natury przeciwstawnych sobie. Bóg, który jest niestworzony, a rodzi się. Coś mocnego, a jednak obawia się. Pan i król, a nie ma ubrania, ogień krzepnie, blask ciemnieje, nieskończony a ma granice. Trzeba jednak sobie zdawać sprawę, że tak jak w narodzinach Chrystusa nastąpiła niezrozumiała do ludzkiego umysłu wymiana między Bogiem i człowiekiem, tak podobna wymiana następuje w trakcie każdej Mszy św. W sposób po ludzku nie zrozumiały chleb i wino są przemieniane w Ciało i Krew Chrystusa. Chociaż w dzisiejsze święto dzieją się cuda (nawet według legend zwierzęta mówią ludzkim głosem), to także wielkie cuda dzieją się w trakcie każdej Mszy św. na ołtarzu. Boże Narodzenie nie miałoby znaczenia, gdyby nie ofiara Chrystusa na Krzyżu i Jego zmartwychwstanie. Przez cały rok oczekujemy na cuda Bożego Narodzenia, podczas, gdy codziennie TU – na ołtarzu dokonują się cuda – uobecnienie ofiary Chrystusa. Symbolem świąt jest choinka, a tutaj jest Krzyż Chrystusa – drzewo życia, sporo ważniejsze od jakiegokolwiek innego drzewa. Na choinkach, na stołach jest wiele światełek, świec, a tutaj jest światło, które rozświetla wszystkie mroki, także naszego grzechu. 

W wieczór wigilijny w ramach jednej rodziny zasiadamy przy wspólnym stole, a tu co dzień łączymy się przy ołtarzu jako jedna wielka rodzina Kościoła. Uczestniczymy w nie byle jakiej wieczerzy, lecz w uczcie niebiańskiej. W wigilię dzielimy się opłatkiem, a tutaj przynosimy do ołtarza chleb, który tak samo wygląda, ale służy do nieporównywalnie ważniejszej czynności. W święta obdarowujemy się prezentami, a tutaj jest dar, od którego nikt nie może dać lepszego. Eucharystia jest największym darem, który ludzie dostali, i to nie od zwykłego człowieka, lecz od Boga. Na stole wigilijnym jest wiele pokarmów i napojów, a tutaj jest to co najlepsze – chleb aniołów – Ciało i Krew Chrystusa. Jezus mówi – „kto spożywa moje ciało i pije moją krew ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym”. Tylko poprzez tę ucztę – ucztę eucharystyczną możemy mieć udział w radości wiecznej, nie tylko takiej, którą przeżywamy raz do roku. Tylko poprzez sakramenty – Eucharystii, pokuty i inne – Bóg obdarowuje nas potrzebnymi łaskami. 

Moi drodzy, tak często chcemy, aby Bóg błogosławił w naszym życiu, aby obdarzał nas łaskami, szczęściem, zdrowiem. Niby bardzo nam zależy na błogosławieństwie Bożym, a jakże rzadko korzystamy z najlepszego źródła Bożej łaski. Sakrament to widzialny znak niewidzialnej łaski Bożej. Jeśli chcemy uzyskać tą łaskę, to musimy (i to nie wystarczą same chęci), korzystać regularnie z sakramentów. Przecież Bóg przede wszystkim i prawie wyłącznie obdarza łaskami poprzez sakramenty. Jeśli nie robimy nic, aby uzyskać te łaski, jeśli zamykamy się na działanie Boże, to nie miejmy pretensji do Boga, że nas nie wysłuchuje. Co więcej, nie wystarczy raz albo dwa razy do roku się wyspowiadać. Tylko wytrwałość, cierpliwość i regularność mogą pomóc nam przyjąć łaski Boże. Tylko wtedy nasza modlitwa jest skuteczna, tylko wtedy możemy przygotować nasze serca na przyjęcie woli Bożej. 

Moi drodzy. nie musimy szukać i oczekiwać kolejnych świąt, gdyż tu w kościele codziennie jest święto – wielka uroczystość, na którą wszyscy jesteśmy zaproszeni. Wystarczy tylko przyjąć zaproszenie, wystarczy tylko chcieć. Bóg chce nas obdarowywać łaskami, a my mamy być po prostu gotowi te dary przyjąć. Nie jest to chyba duże wymaganie. Gdyby do naszych domów miał przybyć ważny gość i wręczyć nam piękny prezent, na pewno posprzątalibyśmy dom, na pewno poświęcilibyśmy wiele czasu, może pieniędzy, a tu nie trzeba nawet tak dużo. Jeśli naprawdę nam zależy na spotkaniu z Chrystusem[…], wystarczy chcieć, zrobić krok w Jego stronę, uznać swoją słabość, wyznać grzechy. […] Jeżeli tak będziemy żyli, to z nadzieją możemy oczekiwać radości, którą osiągniemy w niebie. Amen.

niedziela, 18 grudnia 2011

Homilia z 21.12.2008.

Eh, Maryja, to miała prościej, była bez grzechu, nie musiała iść do spowiedzi na święta, nie musiała się męczyć o stan łaski uświęcającej. Ba. Nie musiała w niedzielę chodzić do kościoła. Duch Święty zstąpił na Nią, była wybrana spośród wielu osób na świecie. Gdybym ja tak miała? Jakże proste byłoby to życie? 

Takie myśli, a nawet rozterki duchowe przeżywa, być może, wielu z nas. Ten sposób myślenia wynika może z naszej zazdrości. Znane jest powiedzenie: „cudze chwalicie, swego nie znacie”. Niezależnie od tego, co Bóg nam dał, porównujemy się z innymi i żałujemy, że nie mamy tego, co inni. Warto jednak przy okazji zadać sobie pytanie, czy aby na pewno Maryja miała łatwiej niż my? Być może. Chociaż któż z nas chciałby przeżywać rozterki takie, jak Matka Chrystusa? Któż z nas chciałby, aby jego duszę miecz przeniknął? Która matka chciałaby być świadkiem najohydniejszej śmierci własnego syna? Zapewne żadna z was. Aczkolwiek – gdybyśmy mieli przeżywając to wszystko nie zgrzeszyć, to może warto byłoby wziąć na siebie taki ciężar. 

Dosyć naturalne pytanie, które może przyjść nam do głowy, dotyczy powodów wybrania Maryi przez Boga. Częstą odpowiedzią na nie są słowa wypowiedziane przez Maryję: „tak” (albo po łacinie „fiat”, a po hebrajsku zapewne "Amen") na zwiastowanie Anielskie. Zastanawiając się jednak nad tekstem dzisiejszej Ewangelii doszedłem do wniosku, że samo „tak” może nie wystarczyć. Iluż to z nas przed świętami mówi Bogu „tak” idąc do spowiedzi? Każde „Amen” wypowiadane przy przyjmowaniu Komunii św., to również „tak”. Cóż zatem wyróżnia Matkę Bożą? Zapewne sporo ważniejszym dopełnieniem „fiat” Maryi są słowa: „Oto ja, służebnica Pańska”. W języku łacińskim można to jeszcze dosadniej zrozumieć, jako „niewolnica”. W świecie w którym wolność, oprócz tego, że jest darem Boga, jest uważana niemalże za najważniejszą wartość, wyrażenie zgody na bycie służebnicą, a nawet niewolnicą wydaje się być dziwne. 

Słowa Maryi, w których uznaje się za służebnicę, idą w parze ze słowami św. Pawła, który mówi, że: „Jeżeli więc ustami swoimi wyznasz, że Jezus jest Panem, i w sercu swoim uwierzysz, że Bóg Go wskrzesił z martwych – osiągniesz zbawienie” (Rz 10,9). Bycie służebnicą jest konsekwencją uznania swojego Pana. A wyznanie tego ustami powinno być podstawą naszej wiary. Oczywiście często imię Jezus wymieniamy wraz ze słowem pan, ale jakże często nawet nie chce przejść nam przez głowę myśl, że Jezus rzeczywiście powinien być Panem naszego życia. Co więcej – zauważyłem, że nawet świadomie nazwanie Jezusa Panem, nie zawsze pociąga za sobą deklarację, że zgadzamy się być sługami, a nawet niewolnikami Jezusa. Warto się nad tym zastanowić: Czy Bóg jest dla nas naprawdę na tyle ważny, że gotowi jesteśmy oddać się świadomie i dobrowolnie Jemu w niewolę? A nawet gdybyśmy taką deklarację złożyli, na ile byśmy ją w życiu wypełniali? Wielokrotnie ludzie pytają się, dlaczego muszą te, czy inne rzeczy związane z wiarą robić, dlaczego muszą chodzić do kościoła, dlaczego powinni się spowiadać i przyjmować Komunię świętą. Gdybyśmy świadomie i dobrowolnie stali się niewolnikami Jezusa, nie pytalibyśmy o to, tylko przyjmowali Jego wolę jako nakaz. Oczywiście mamy prawo w wolności – podobnie jak Maryja – zastanawiać się nad Jego Wolą, ale winniśmy jednak tę wolę przyjąć jako swoją i nią żyć na co dzień. 

To właśnie gotowość Maryi do zostania służebnicą i niewolnicą Pana ma największe znaczenie w powierzenie jej ogromnej roli w tajemnicy Odkupienia ludzkości. Zapewne można by się zastanowić także nad rolą Maryi jako Oblubienicy Pana, bo nią też była. Te określenia – służebnicy, niewolnicy i oblubienicy – powinny być dla nas przykładem i sposobem podejścia do spraw wiary. Może niech pozostałe przed nami dni Adwentu będą czasem zastanawiania się nad swoim życiem. Na ile potrafimy o sobie powiedzieć, że jesteśmy niewolnikami Pana Jezusa i żyjemy miłością do Tego, który nas pierwszy umiłował? Może warto złożyć Bogu deklarację, że chcemy, aby Jezus był naszym Panem, a my dobrowolnie poddajemy swoją wolę Jego Woli by stać się Jego niewolnikami. Gdy tak zaczniemy żyć zrozumiemy, że Maryja, jako niewolnica po prostu wypełniała dobrze swoje zadania, a my nie powinniśmy się z nią porównywać i Jej zazdrościć, tylko dobrze wypełnić te zadania, które zleca nam nasz Oblubieniec i Pan. Niech każdy z nas będzie w stanie powiedzieć: „Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać” (Łk 17,10), a nagroda nas, podobnie jak Maryi, nie ominie.

wtorek, 13 grudnia 2011

Rodzina a sponsoring

Niedawno słyszałem o rodzinie, w której jest taki układ, gdzie żona jest tak naprawdę tylko od gotowania, sprzątania, współżycia i ewentualnie opieki nad dziećmi. I ... nic więcej. Zero bliższych relacji, niemalże zero praw. Dziś jakoś mi się przypomniała sprawa tej rodziny i doszedłem do pewnych wniosków.

Przyszło mi do głowy pytanie: "Czym ta rodzina różni się od coraz popularniejszego w świecie, czy Polsce sponsoringu?". No... oczywiście - różni się - po pierwsze mają oni legalny (i to kościelny) związek. Po drugie mają dzieci, co w przypadku sponsoringu rzadko się zdarza.

Ale pojawiło mi się w głowie kolejne pytanie: "Dlaczego tak wiele ludzi nie bierze ślubu, a żyją razem bez tego ważnego sakramentu?". I uświadomiłem sobie, że właśnie nie chodzi o rodzinę, a o sponsoring. Po prostu w wielu przypadkach nie ważne są bliskie relacje, nie ważna jest miłość, nie ważny jest bezinteresowny dar z siebie, czy też odpowiedzialność. Chodzi przede wszystkim o interes i szukanie korzyści. Facet woli mieć kobietę, która nie ma zbyt dużo własnych praw, a za niego zrobi sporo rzeczy - np. posprząta, ugotuje, zaspokoi jego potrzeby seksualne i ewentualnie pójdzie razem na spotkanie z innymi "układami sponsorskimi". A jak się znudzi, to poszuka sobie innej. Po prostu wymieni kobietę na nowszy model, który tak jak wcześniejszy będzie tylko odpłatnym narzędziem w wygodnym życiu mężczyzny.

Troszkę inaczej w tym wszystkim wygląda rola kobiety. Też w tym wszystkim interes - by mieć "kogoś", mieć dach nad głową, mieć złudne wrażenie, że jest się dla kogoś ważnym. A jak nie będzie pasować, poszukać nowego "pracodawcy".

I to naprawdę nie ma wiele wspólnego z miłością - a po prostu z egoizmem. I nie ma co się dziwić, że taki układ nie wchodzi w związek małżeński, bo to z chrześcijaństwem po prostu nie ma nic wspólnego. Przedmiotowe traktowanie drugiej osoby i brak wzięcia odpowiedzialności, nie ma nic wspólnego z miłością. Tak, tak... Ktoś, kto dopuszcza możliwość odejścia od ukochanej osoby, tak naprawdę jej nie kocha. Tylko kocha siebie i swoją wygodę życia. I może lepiej, niech nie wchodzi w sakramentalny związek małżeński. Dopóki człowiek nie zdecyduje się realnie żyć po Bożemu, dopóty trudno mówić o chrześcijaństwie i sakramentach. Przecież jeśli nie ma decyzji życia prawdziwą Bożą miłością (i to nie tylko od święta), to nie powinien dostać rozgrzeszenia - bo to spowoduje w nim jeszcze gorszy stan niż wcześniej.

Brutalne to co tu napisałem? Pewno trochę tak. Może też częściowo przejaskrawiłem. Ale jeśli przeczyta to ktoś, kto żyje w związku niesakramentalnym, to niech się naprawdę zastanowi - czy chodzi o prawdziwą miłość, czy o interes, przy którym tylko niechęć stanięcia w prawdzie nie pozwala tego nazywać sponsoringiem, albo wręcz prostytucją. Niezależnie, jak to z Wami jest, to zachęcam do refleksji nad poniższymi zdaniami:

"Starajcie się o większe dary:
a ja wam wskażę drogę jeszcze doskonalszą.

Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,
a miłości bym nie miał,
stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący.
 
Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku,
nie unosi się pychą;
nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego.

Miłość nigdy nie ustaje."
    (1 Kor 12,31; 13,1.4-5.8)

niedziela, 11 grudnia 2011

Homilia z 14.12.2008.

Kolejna homilia z gazetki sprzed trzech lat. U mnie w sumie podobna sytuacja jak wtedy. Tyle tylko, że rekolekcje dopiero za tydzień. A do tego czasu jeszcze okres wizyty duszpasterskiej.
 
Radujcie się! To hasło dzisiejszej niedzieli. Jak tu się radować? Przede mną wiele pracy, przygotowań do świąt. Rozpoczynają się rekolekcje – będzie wiele spowiedzi. Minione tygodnie chodzenia po kolędzie przyniosły już pewien poziom zmęczenia, na którym mniej się chce. A jeszcze przede mną tygodnie zwiększonej pracy duszpasterskiej. Nawet zbliżające się święta, dla wielu z nas czas radosnego przeżywania w gronie rodzinnym, dla księdza są okresem wytężonej pracy. Po ludzku rzecz biorąc czekam już nie na święta, ale na to, co po nich będzie. Ale tu musi pojawić się refleksja. Czy ja powinienem patrzeć typowo po ludzku? Przecież jestem kapłanem. To nie ja wybrałem sobie drogę przy Bogu. On – mój Pan i Zbawiciel zapragnął, abym Jemu służył jako pasterz w Jego owczarni. Warto sobie takie rzeczy przypominać. Warto wracać do chwil z przeszłości, kiedy podejmowaliśmy ważne życiowe postanowienia i trwać przy nich. Nie można w chwilach rozterek, czy zmęczenia podejmować pochopnych decyzji, bo zazwyczaj będą one mylne. Nie można uciekać. Trzeba umieć odpowiedzieć sobie na pytanie: „kim jestem?” i co z tego wynika. 

Na podobne pytanie - „kim jesteś?” – musiał także odpowiedzieć Jan Chrzciciel w dzisiejszej Ewangelii. Miał on za sobą tłumy, które wsłuchiwały się w jego głos. Nawet król Herod, któremu „największy spośród narodzonych z niewiast” wypominał grzeszne życie, chętnie go słuchał. Mógł powiedzieć wszystko. Mógł uznać się za Mesjasza, Eliasza, proroka, mógł pozwolić nosić się na rękach, a jednak tego nie uczynił. Pytanie: „kim jestem?” powinien postawić sobie każdy z nas. Jestem mężem, żoną, dzieckiem, studentem. A może ogólnie: „jestem dzieckiem Bożym”. Często jednak o tym ostatnim zapominamy. Przegapiamy to, co najistotniejsze. Pragniemy pomocy Boga, a nie potrafimy się skierować do Niego jak dziecko. A Jezus mówi: „Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego”. Jak tu jednak dostrzec w sobie to dziecięctwo Boże? W jaki sposób zauważyć, że Bóg kocha nas jak swoje dzieci? Nie jest to możliwe, jeśli nie pomoże nam Duch Święty. Święty Paweł pisze: „Na dowód tego, że jesteście synami, Bóg wysłał do serc naszych Ducha Syna swego, który woła: Abba, Ojcze!”. Jakże bardzo potrzebny jest nam Duch Święty, aby móc pokazać, kim tak naprawdę jesteśmy. Nie zrozumiemy, że Bóg kocha nas jak swoje dzieci, nie poznamy prawdy o sobie, a przez to nie zbliżymy się do Chrystusa, który jest Prawdą, jeśli Duch Boży nam nie pomoże. 

Oczywiście można by tu zrzucić winę na Boga i Jego Ducha, że my tego wszystkiego nie doświadczamy i nie rozumiemy. Jednakże musimy mieć świadomość, że tego Ducha już otrzymaliśmy na chrzcie świętym. Jan Chrzciciel zapowiadając Jezusa mówił, że On nas będzie chrzcił Duchem Świętym. I tak rzeczywiście jest. Poprzez chrzest otwieramy się na działanie Ducha Świętego, lecz jakże często zamykamy się na Niego poprzez grzech. Niedoświadczanie Bożej miłości jest zazwyczaj konsekwencją grzechu ludzkiego. Człowiek, który popełnia grzech, szczególnie ciężki, odcina się od Boga i nie jest w stanie dostrzec wszechogarniającej nas łaski bożej. To dopiero otworzenie się ponowne na Boga, w sakramencie pokuty i pojednania, pozwala wrócić do miłości Boga i doświadczyć pokoju wypływającego z przebaczenia. Oczywiście nie zawsze jedna spowiedź może spokój przynieść. Raczej potrzeba do tego czasu i stanięcia w prawdzie wobec Boga. Potrzeba nam prawdy, która uświadomi nam, że my sami, w oderwaniu od Boga, nie jesteśmy w stanie niczego uczynić, i gdyby nie było możliwości pojednania ze Stwórcą oraz Zbawicielem, to czekałyby nas nieopisane katusze – szczególnie dla duszy, ale możliwe, że i dla ciała. 

Warto może zwrócić uwagę, że nieraz miłości Boga nie zauważają także osoby, żyjące blisko Niego. Jeśli człowiek regularnie żyje blisko Chrystusa, może zostać zaproszony do bliższego się z Nim zjednoczenia. To zaproszenie jest włączeniem w tajemnicę męki i śmierci Chrystusa, który na krzyżu czuł opuszczenie nawet przez swego Ojca. W takiej sytuacji potrzeba wiernego trwania przy Chrystusie, przy Jego słowie i przy sakramentach. To trwanie w bliskości Jego krzyża i jednoczenie się z Jego męką jest sposobem przylgnięcia sercem do Zbawiciela i doczekania do momentu chwalebnego zmartwychwstania. 

Moi drodzy! Różne są chwile w naszym życiu. Czasami jesteśmy bardzo radośni i szczęśliwi z obcowania z Bogiem. Nieraz natomiast brakuje nam sił i chęci do dalszej pracy nad sobą. Jednakże nawet, gdy jest nam ciężko, pamiętajmy kim jesteśmy – wybranymi dziećmi Bożymi – i rozpamiętując to, co do tej pory Bóg nam uczynił, czekajmy z nadzieją na lepsze chwile po przyjściu naszego Pana, Jezusa Chrystusa, które już niebawem nastąpi.

czwartek, 8 grudnia 2011

Do 'm...

Drogi (vel Droga) 'm!

Myślę, że nikt na tym blogu nie chce Cię zastraszać, bo chyba nie o to chodzi. Mój blog jest w dużej mierze opisem tego, jak widzę działającego wokół mnie Boga. Nie zawsze widać Go bezpośrednio. Ale są takie teksty, w których można się przekonać, że nie jesteśmy sami we wszechświecie. Mogę pewne fragmenty streścić i pokazać pewne rzeczy, które bardzo pomogły mi mocniej uwierzyć. Część z nich pojawiła się na stronach tego bloga w listopadzie 2010 r. 

W poście pt.: "Przeczytaj, jeśli chcesz uwierzyć..." napisałem o pewnych sprawach związanych z narodzinami mojej bratanicy. Oczywiście - można stwierdzić, że przypadek, że moja bratowa poczęła córeczkę, kilka dni po potwierdzeniu przez Boga wcześniejszej zapowiedzi. Może być przypadkiem, że osoba, która przez kilka lat nie może zajść w ciążę, kilka dni po zapowiedzi, że to się stanie, rzeczywiście doświadcza tego pięknego cudu. Tyle tylko, że bardziej niż Ty nie wierzysz w Boga, ja nie wierzę w takie przypadki. Tym bardziej, że po ziemi chodzi co najmniej kilkoro dzieci, z których poczęciem był problem i za które m.in. ja się modliłem. Niektóre takie dzieci były poczęte bardzo krótko po mojej modlitwie wstawienniczej nad matkami, bądź ojcami. Za dużo takich "przypadków".

Kolejne sprawy ugruntowujące moją wiarę mogłyby być uznane za straszenie, bo dotyczą moich relacji z osobami opętanymi. Troszkę o tym temacie wspomniałem w poście: "(Nie) Wszystko mi wolno". Samo opętanie jest sprawą, której nie da się wytłumaczyć z czysto naukowego spojrzenia. Pojawia się tu kwestia ogromnej siły człowieka, umiejętności mówienia w językach nigdy nie używanych przez daną osobę. Do tego przykładowo sprawa samochodu, który się zepsuł niewiele czasu przed wyjazdem do egzorcysty z osobą opętaną. Na szczęście Bóg w tych przypadkach przychodził z pomocą. I to co się wcześniej popsuło, zostawało naprawione - czy to niby samoistnie, czy przez "przypadkowo" znajdujące się w okolicy osoby.

Inną rzeczą jest kwestia błogosławienia osoby opętanej - bez jej wiedzy, za jej plecami. Dlaczego osoba, która nie ma szans widzieć, że ją błogosławię, w pewnym momencie zaczyna czuć ogromny ból, który ją niemalże w pół wygina? 

A taką sytuacją, która najbardziej do mnie przemówiła, to wypomnienie przez osobę opętaną, moich grzechów z przeszłości. I to grzechy bardzo konkretne, bardzo mnie charakteryzujące, po części bardzo wstydliwe. Nawet, gdyby niektórych grzechów ta opętana osoba mogłaby się domyślać, to o części nie mogła mieć pojęcia. Skąd wiedziała? Przecież w książkach tego nie wyczytała, a psychiatria też nie jest w stanie takie rzeczy wyjaśnić...

Dla mnie jest pewne, że jest szatan, że możliwe jest opętanie, ale także, że jest Bóg, któremu Chwała, że jest nad tym wszystkim. I nie chodzi o to, by straszyć niebezpieczeństwem ludzi. Ale powiedzieć - "Jest ktoś, kto chce Cię od tego wszystkiego, co Ci grozi, uratować. Tylko pozwól Mu na to".

niedziela, 4 grudnia 2011

Homilia z 7.12.2008.

"Proszę księdza, kiedy zrobią nam drogę - obwodnicę?” To jedno z pytań, które zadano mi, gdy odwiedzałem domy po kolędzie. Ktoś mógłby w tym momencie stwierdzić, że osoba, która je zadała, nie miała o co pytać. Ale ja się z tym nie zgadzam. Przede wszystkim nigdzie nie mówię, że to było jedyne pytanie zadane przez tę osobę. Przy tym warto pamiętać, że nie należy porównywać ludzkich problemów. Każdy z nas ma swoje problemy i problemiki. I coś, co jednej osobie może wydawać się śmieszne, dla innych może być poważną sprawą. Spokój – także od zgiełku ulic oraz uciążliwych korków – jest każdemu z nas potrzebny. 

Zadane na wstępie pytanie może nabrać jednak faktycznego znaczenia w odniesieniu do dzisiejszej Liturgii słowa. Otóż wielu kierowców przejeżdża przez sąsiadujące z kościołem osiedle, pragnąc skrócić czas, omijając korki. Wolą pojechać między blokami, gdzie wyłożona jest kostka niż ulicą wyłożoną wielkimi płytami, na których można zniszczyć podwozie samochodu. Dla każdego z nas ważnym jest, jakimi drogami jeździmy. Wolimy prostą drogę, bez utrudnień, niż tę gorszą. 

Właściciele hipermarketów są w stanie wyłożyć duże pieniądze na przebudowę drogi, aby kierowcom łatwiej się dojeżdżało do sklepów. Wczoraj na Krakowskim Przedmieściu zapalono wiele światełek. Zapewne oprócz miasta w finansowanie przedsięwzięcia włączyli się również sklepikarze z Traktu Królewskiego. Naprawdę ma znaczenie atmosfera w której przebywamy i podejmujemy ważne decyzje oraz droga, którą się poruszamy. 

W dzisiejszej Liturgii słowa słyszymy wezwanie do prostowania ścieżek dla Pana. Ktoś mógłby spytać, po co to robić – wszak Bóg, gdy będzie chciał, to przyjdzie nawet krętą drogą – umie przecież przychodzić nawet mimo drzwi zamkniętych. Jednakże przykład z naszych doświadczeń komunikacyjnych powinien nas przekonać, że warto przygotować jak najlepsze warunki, na przyjście Boga. Wprawdzie handlowcy szykują drogi dla klientów, to jednak sami na tym zyskują. Podobnie i my – szykując nasze serca dla Boga, sami skorzystamy. Bóg sam nie korzysta na tym – wszak jest niezmienny i takim pozostaje, niezależnie od naszego działania. To my swoją postawą powinniśmy przekonać Boga, a także samych siebie, że nam naprawdę na Nim zależy. W Apokalipsie czytamy słowa Jezusa: „Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze Mną.” (Ap 3,20). Jezus jest gotowy przyjść do naszego serca i chce nas obdarzyć szczęściem, ale to do nas należy inicjatywa przygotowania się na to spotkanie i zaproszenia Go. 

Zastanawiając się nad tym wszystkim, można jednak postawić kilka pytań – po co każdego roku prostować te ścieżki? Czemu mam chodzić znowu do spowiedzi? Czy naprawdę muszę się nawracać? Może tego Boga nie ma, przecież zawsze się słyszy, że ten koniec świata się zbliża, a tu nic. Tyle zła się dzieje na świecie, a Bóg mimo to nie reaguje, albo zabiera do siebie dobrych ludzi, zostawiając na ziemi złych. Dzisiejsza liturgia i na to potrafi wskazać odpowiedź. Święty Piotr pisze: „Nie zwleka Pan z wypełnieniem obietnicy, bo niektórzy są przekonani, że Pan zwleka, ale On jest cierpliwy w stosunku do was. Nie chce bowiem niektórych zgubić, ale wszystkich doprowadzić do nawrócenia.” (2P 3,9). Pan Bóg chce dać szansę każdemu z nas. Ale tak naprawdę nikt nie wiele, ile nam czasu zostało. A jeśli ktoś jest pewny, że ma jeszcze czas, to niech uważa, bo jak mówi św. Piotr, dzień Pański, przyjdzie jak złodziej, więc tak naprawdę nikt do końca nie wie, kiedy nastąpi nasze spotkanie z Panem. 

Moi drodzy! Już niedługo święta. Warto się do nich przygotować, warto prostować ścieżki swojego życia, poprzez nawrócenie i szukanie prawdy o sobie. Niech te święta będą prawdziwym spotkaniem z przychodzącym naszym Zbawicielem, a nie tylko coroczną tradycją. Przygotujmy się dobrze, nie odkładając na ostatnią chwilę. Warto nie czekać, gdyż po pierwsze nie możemy mieć pewności, że zdążymy się nawrócić, a do tego – człowiek odkładający spowiedź na prawie same święta, nigdy nie doświadczy piękna spowiedzi odbytej na spokojnie – bez kolejek. A warto o taką spowiedź zabiegać. Warto dokładnie wyprostować drogi swojego życia i z otwartym sercem przyjąć Zbawiciela.