Blog przeniesiony

Informuję, że od listopada 2014 niniejszy blog jest prowadzony na nowej stronie xjacek.bartymeusz.pl

piątek, 30 grudnia 2011

Przedświąteczny tydzień

Mało tu ostatnio piszę, bo mało czasu, mało sił itp. Wprawdzie po świętach powinienem odpoczywać, a jednak chyba tak nie jest do końca. Chcę się tu z Wami podzielić pewnymi informacjami, które dotarły do mnie w ciągu tygodnia przed świętami. Zastanawiałem się, czy powinienem to pisać, by nie wyszło, że szukam swojej chwały. Ale myślę, że jednak tu chodzi o chwałę Boga.

W ciągu ostatniego tygodnia Adwentu 3 osoby przyszły się podzielić ze mną radosnymi dla nich informacjami. Pierwsza sprawa, to kobieta, która była na prowadzonej przeze mnie Mszy z modlitwą o uzdrowienie. Modliła się na niej za bliskiego członka rodziny, który miał problemy alkoholowe. Z perspektywy 2 miesięcy w rodzinie prawie wszyscy zachodzą w głowę, jak to możliwe, że tamten człowiek przestał pić z dnia na dzień.

Druga sprawa dotyczyła powtarzającego się grzechu nieczystości. Kiedyś w trakcie spowiedzi pewnego człowieka przyszło mi do głowy, by się pomodlić nad nim o uwolnienie. Za jego zgodą oczywiście. Kilka razy już się tak modliłem przez kratki konfesjonału. Ten człowiek przyszedł teraz i stwierdził, że po tamtej spowiedzi i modlitwie problem wspomnianego grzechu się rozwiązał - "jak ręką odjął".

Trzecia krótka rozmowa miała miejsce zaraz po "Pasterce" - gdy dzieliliśmy się z parafianami opłatkiem. Pewien młody człowiek cieszył się i chwalił, że dziecko się jednak poczęło - po modlitwach, tak jak im prawdopodobnie mówiłem. Powiem szczerze, że nie bardzo pamiętałem tego człowieka. Ale wiem, że iluś małżeństwom mówiłem o niemalże cudownym poczęciu w rodzinie mojego brata i o potrzebie modlitwy. Rodziny z problemami z poczęciem dziecka mają szczególne miejsce w mojej modlitwie. I chociaż nie wszystkich takich rodziców dokładnie pamiętam, to staram się za nich modlić. Nie wiem do końca, czy tej właśnie rodzinie kiedyś obiecywałem modlitwę i z nimi rozmawiałem, ale z kontekstu może wynikać, że zapewne tak. 

I oto w ciągu tygodnia trzy informacje bardzo mnie podbudowały i wzmocniły wdzięczność Bogu. Zaiste, wielki jest Bóg, potrafi uzdrowić chorych, uwolnić z panowania grzechu i dać życie (oraz różne łaski) tam, gdzie jest to potrzebne. Gdy dodam jeszcze, że w owym tygodniu potwierdziła się bardzo konkretnie pewna informacja z tego bloga, to stwierdzę, że Bóg niezły prezent zrobił mi na święta. Muszę tu wyjaśnić, że nie piszę, co się potwierdziło, by być może nie dać możliwości rozszyfrowania pewnej osoby, a w razie czego nie postawić jej w trudnym położeniu. Po pewnym poście na tym blogu byłem wyśmiewany i krytykowany i chociaż wtedy miałem wątpliwości, czy mam rację, to rzeczywistość to potwierdziła.

Chwała Panu! Dzięki Ci Boże, że jesteś, czuwasz i mnie prowadzisz pokazując, jak wielkie rzeczy jesteś w stanie uczynić!

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Homilia z Pasterki 2003 - obszerne fragmenty

Przeżywamy dzisiaj wielką uroczystość – prawie największą w ciągu całego roku. Boże Narodzenie – święta, na które ludzie czekają niemalże cały rok. […]

Można byłoby sobie jednak zadać pytanie: Co takiego szczególnego jest w tym święcie? Oczywiście większość powiedziałaby, że Bóg się rodzi, że są to święta rodzinne, że prezenty, opłatek, choinka, żłóbek. I niewątpliwie są to dobre odpowiedzi, bo rzeczywiście tak jest. Jednak gdyby chcieć bardziej się zagłębić w te odpowiedzi doszlibyśmy do wniosku, że nie wiadomo, jak to się przekłada na przychodzenie na pasterkę. […] Zapewne duży sens ma stwierdzenie, że Boże Narodzenie to najbardziej rodzinne święta. Rzeczywiście w święta wielokrotnie spotykamy się w gronie rodzinnym, niejednokrotnie wybaczamy sobie różne krzywdy, tworzymy wspólnotę rodzinną przesiąkniętą miłością. 

Jednak wszystkie te powody nie wyjaśniają, dlaczego trzeba przyjść do Kościoła, szczególnie na Pasterkę, nie do końca wyjaśniają, dlaczego tak dużo ludzi się spowiada przed świętami. Te wszystkie powody można co najwyżej sprowadzić do tradycji. Ostatnio coraz częściej święta Bożego Narodzenia łączy się po prostu z tradycją. […] Zatem może przyjście do Kościoła i spowiedź, to też tylko tradycja, może nie liczy się to, co ważnego przeżywamy, lecz liczy się to, czy zachowujemy tradycję czy nie. 

Człowiek, który tylko zachowuje tradycję, zwraca uwagę na rzeczy zewnętrzne – piękny wystrój mieszkania, sklepu, piękne i drogie prezenty, potrawy na stole wigilijnym. Ważniejsze jest dla niego symboliczne przełamanie opłatkiem, niż złożenie szczerych życzeń, takich od serca. Dla niektórych ważniejsze jest przyjście do konfesjonału niż chęć nawrócenia. Oczywiście, że z tym ostatnim nie chcę przesadzać i kogokolwiek obrażać, ale czasami naprawdę można do takich wniosków dojść. 

Jednak wierzę, że wśród nas jest wiele osób (mam nadzieję, że wszyscy), którzy inaczej podchodzą do sprawy Bożego Narodzenia, dla których tradycja jest ważna, ale jest tylko dodatkiem do tego najważniejszego, dla których przełamanie się opłatkiem jest okazją, do złożenia szczerych życzeń, dla których wieczerza wigilijna jest możliwością pogodzenia się całej rodziny, dla których spowiedź, rozgrzeszenie i Komunia święta są na tyle ważne, że są gotowi z dnia na dzień zmienić swoje postępowanie, nawrócić się. 

Może jednak warto poszukać głębszej odpowiedzi na to pytanie: Co tak naprawdę ważnego dzisiaj świętujemy.? Dlaczego Boże Narodzenie jest tak radosne, tak świąteczne?.. Niby proste: Bóg się narodził. Ale przecież samo w sobie narodzenie Boga nie wiele by nam dało, szczególnie, że można mieć wątpliwości na ile Bóg może się narodzić, skoro jest wieczny. Warto sobie uświadomić słowa świętego Pawła, który mówi, że gdyby Chrystus nie zmartwychwstał, to nasza wiara byłaby daremna. Dlatego pierwszym i najważniejszym wyjaśnieniem sensu naszego dzisiejszego świętowania jest tajemnica paschalna – zmartwychwstanie Chrystusa. Jezus przyszedł na ziemię, aby móc umrzeć na krzyżu, zmartwychwstać i przez to nas wszystkich odkupić, aby każdy z nas mógł być zbawiony. […]

Chrystus w dzisiejszej liturgii przedstawiony jest jako światło, które rozświetla mroki grzechu. Żeby dokładniej zrozumieć te słowa warto zastanowić się na ile ważne i potrzebne jest światło w życiu człowieka. Bez światła nie moglibyśmy funkcjonować, byłaby całkowita ciemność, wielki mróz, brakowałoby tlenu i życia. Podobnie jak ciału człowieka potrzebne jest światło, tak duszy ludzkiej potrzebny jest Chrystus. To on pozwala nam żyć, funkcjonować, dostrzegać zło i dobro wokół nas. Czasami przybliżając się do światła możemy dostrzec to, co bez światła jest niedostrzegalne. Gdy spojrzymy na jasne światło wpadające do ciemnego pokoju możemy dostrzec drobiny kurzu unoszącego się w powietrzu. Podobnie zbliżenie się do światłości Chrystusa pomaga nam dostrzec jak wiele brakuje nam jeszcze do świętości, do doskonałości i do bycia człowiekiem w pełni gotowym na spotkanie z Chrystusem. Czasami nie zbliżając się do światła mamy wrażenie, że coś jest czyste, a przynajmniej nie bardzo brudne. Jednak zdarza się, że możemy doświadczyć jak bardzo się mylimy. Ostatnio jadąc samochodem między blokami w cieniu widziałem, że moja szyba nie jest do końca czysta, ale mi to zupełnie nie przeszkadzało. Jednak, gdy w szybę zaświeciło jasne słońce, okazało się, że brudy są tak duże i tak przeszkadzające w obserwacji drogi, że nie dałoby się jechać. Podobnie jest w życiu duchowym. Jeśli na swoje życie spojrzymy z pewnego dystansu, to wydaje się nam, że jest wszystko w porządku. Dopiero właściwe odniesienie się do Światła – do Chrystusa, pomaga nam dostrzec nasze grzechy. Dlatego właśnie święci ludzie uważają się za wielkich grzeszników, a człowiek, który nie naprzykrza się Bogu przychodzi do konfesjonału i próbuje udowodnić (nie wiedzieć po co), że jest bez grzechu. […]

W momencie przyjścia Chrystusa na ziemię zaczęły się dziać rzeczy, które przekraczają ludzki umysł. Wyraźnie podkreśla to kolęda „Bóg się rodzi”. Mamy w niej wymienione wiele rzeczy z natury przeciwstawnych sobie. Bóg, który jest niestworzony, a rodzi się. Coś mocnego, a jednak obawia się. Pan i król, a nie ma ubrania, ogień krzepnie, blask ciemnieje, nieskończony a ma granice. Trzeba jednak sobie zdawać sprawę, że tak jak w narodzinach Chrystusa nastąpiła niezrozumiała do ludzkiego umysłu wymiana między Bogiem i człowiekiem, tak podobna wymiana następuje w trakcie każdej Mszy św. W sposób po ludzku nie zrozumiały chleb i wino są przemieniane w Ciało i Krew Chrystusa. Chociaż w dzisiejsze święto dzieją się cuda (nawet według legend zwierzęta mówią ludzkim głosem), to także wielkie cuda dzieją się w trakcie każdej Mszy św. na ołtarzu. Boże Narodzenie nie miałoby znaczenia, gdyby nie ofiara Chrystusa na Krzyżu i Jego zmartwychwstanie. Przez cały rok oczekujemy na cuda Bożego Narodzenia, podczas, gdy codziennie TU – na ołtarzu dokonują się cuda – uobecnienie ofiary Chrystusa. Symbolem świąt jest choinka, a tutaj jest Krzyż Chrystusa – drzewo życia, sporo ważniejsze od jakiegokolwiek innego drzewa. Na choinkach, na stołach jest wiele światełek, świec, a tutaj jest światło, które rozświetla wszystkie mroki, także naszego grzechu. 

W wieczór wigilijny w ramach jednej rodziny zasiadamy przy wspólnym stole, a tu co dzień łączymy się przy ołtarzu jako jedna wielka rodzina Kościoła. Uczestniczymy w nie byle jakiej wieczerzy, lecz w uczcie niebiańskiej. W wigilię dzielimy się opłatkiem, a tutaj przynosimy do ołtarza chleb, który tak samo wygląda, ale służy do nieporównywalnie ważniejszej czynności. W święta obdarowujemy się prezentami, a tutaj jest dar, od którego nikt nie może dać lepszego. Eucharystia jest największym darem, który ludzie dostali, i to nie od zwykłego człowieka, lecz od Boga. Na stole wigilijnym jest wiele pokarmów i napojów, a tutaj jest to co najlepsze – chleb aniołów – Ciało i Krew Chrystusa. Jezus mówi – „kto spożywa moje ciało i pije moją krew ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym”. Tylko poprzez tę ucztę – ucztę eucharystyczną możemy mieć udział w radości wiecznej, nie tylko takiej, którą przeżywamy raz do roku. Tylko poprzez sakramenty – Eucharystii, pokuty i inne – Bóg obdarowuje nas potrzebnymi łaskami. 

Moi drodzy, tak często chcemy, aby Bóg błogosławił w naszym życiu, aby obdarzał nas łaskami, szczęściem, zdrowiem. Niby bardzo nam zależy na błogosławieństwie Bożym, a jakże rzadko korzystamy z najlepszego źródła Bożej łaski. Sakrament to widzialny znak niewidzialnej łaski Bożej. Jeśli chcemy uzyskać tą łaskę, to musimy (i to nie wystarczą same chęci), korzystać regularnie z sakramentów. Przecież Bóg przede wszystkim i prawie wyłącznie obdarza łaskami poprzez sakramenty. Jeśli nie robimy nic, aby uzyskać te łaski, jeśli zamykamy się na działanie Boże, to nie miejmy pretensji do Boga, że nas nie wysłuchuje. Co więcej, nie wystarczy raz albo dwa razy do roku się wyspowiadać. Tylko wytrwałość, cierpliwość i regularność mogą pomóc nam przyjąć łaski Boże. Tylko wtedy nasza modlitwa jest skuteczna, tylko wtedy możemy przygotować nasze serca na przyjęcie woli Bożej. 

Moi drodzy. nie musimy szukać i oczekiwać kolejnych świąt, gdyż tu w kościele codziennie jest święto – wielka uroczystość, na którą wszyscy jesteśmy zaproszeni. Wystarczy tylko przyjąć zaproszenie, wystarczy tylko chcieć. Bóg chce nas obdarowywać łaskami, a my mamy być po prostu gotowi te dary przyjąć. Nie jest to chyba duże wymaganie. Gdyby do naszych domów miał przybyć ważny gość i wręczyć nam piękny prezent, na pewno posprzątalibyśmy dom, na pewno poświęcilibyśmy wiele czasu, może pieniędzy, a tu nie trzeba nawet tak dużo. Jeśli naprawdę nam zależy na spotkaniu z Chrystusem[…], wystarczy chcieć, zrobić krok w Jego stronę, uznać swoją słabość, wyznać grzechy. […] Jeżeli tak będziemy żyli, to z nadzieją możemy oczekiwać radości, którą osiągniemy w niebie. Amen.

niedziela, 18 grudnia 2011

Homilia z 21.12.2008.

Eh, Maryja, to miała prościej, była bez grzechu, nie musiała iść do spowiedzi na święta, nie musiała się męczyć o stan łaski uświęcającej. Ba. Nie musiała w niedzielę chodzić do kościoła. Duch Święty zstąpił na Nią, była wybrana spośród wielu osób na świecie. Gdybym ja tak miała? Jakże proste byłoby to życie? 

Takie myśli, a nawet rozterki duchowe przeżywa, być może, wielu z nas. Ten sposób myślenia wynika może z naszej zazdrości. Znane jest powiedzenie: „cudze chwalicie, swego nie znacie”. Niezależnie od tego, co Bóg nam dał, porównujemy się z innymi i żałujemy, że nie mamy tego, co inni. Warto jednak przy okazji zadać sobie pytanie, czy aby na pewno Maryja miała łatwiej niż my? Być może. Chociaż któż z nas chciałby przeżywać rozterki takie, jak Matka Chrystusa? Któż z nas chciałby, aby jego duszę miecz przeniknął? Która matka chciałaby być świadkiem najohydniejszej śmierci własnego syna? Zapewne żadna z was. Aczkolwiek – gdybyśmy mieli przeżywając to wszystko nie zgrzeszyć, to może warto byłoby wziąć na siebie taki ciężar. 

Dosyć naturalne pytanie, które może przyjść nam do głowy, dotyczy powodów wybrania Maryi przez Boga. Częstą odpowiedzią na nie są słowa wypowiedziane przez Maryję: „tak” (albo po łacinie „fiat”, a po hebrajsku zapewne "Amen") na zwiastowanie Anielskie. Zastanawiając się jednak nad tekstem dzisiejszej Ewangelii doszedłem do wniosku, że samo „tak” może nie wystarczyć. Iluż to z nas przed świętami mówi Bogu „tak” idąc do spowiedzi? Każde „Amen” wypowiadane przy przyjmowaniu Komunii św., to również „tak”. Cóż zatem wyróżnia Matkę Bożą? Zapewne sporo ważniejszym dopełnieniem „fiat” Maryi są słowa: „Oto ja, służebnica Pańska”. W języku łacińskim można to jeszcze dosadniej zrozumieć, jako „niewolnica”. W świecie w którym wolność, oprócz tego, że jest darem Boga, jest uważana niemalże za najważniejszą wartość, wyrażenie zgody na bycie służebnicą, a nawet niewolnicą wydaje się być dziwne. 

Słowa Maryi, w których uznaje się za służebnicę, idą w parze ze słowami św. Pawła, który mówi, że: „Jeżeli więc ustami swoimi wyznasz, że Jezus jest Panem, i w sercu swoim uwierzysz, że Bóg Go wskrzesił z martwych – osiągniesz zbawienie” (Rz 10,9). Bycie służebnicą jest konsekwencją uznania swojego Pana. A wyznanie tego ustami powinno być podstawą naszej wiary. Oczywiście często imię Jezus wymieniamy wraz ze słowem pan, ale jakże często nawet nie chce przejść nam przez głowę myśl, że Jezus rzeczywiście powinien być Panem naszego życia. Co więcej – zauważyłem, że nawet świadomie nazwanie Jezusa Panem, nie zawsze pociąga za sobą deklarację, że zgadzamy się być sługami, a nawet niewolnikami Jezusa. Warto się nad tym zastanowić: Czy Bóg jest dla nas naprawdę na tyle ważny, że gotowi jesteśmy oddać się świadomie i dobrowolnie Jemu w niewolę? A nawet gdybyśmy taką deklarację złożyli, na ile byśmy ją w życiu wypełniali? Wielokrotnie ludzie pytają się, dlaczego muszą te, czy inne rzeczy związane z wiarą robić, dlaczego muszą chodzić do kościoła, dlaczego powinni się spowiadać i przyjmować Komunię świętą. Gdybyśmy świadomie i dobrowolnie stali się niewolnikami Jezusa, nie pytalibyśmy o to, tylko przyjmowali Jego wolę jako nakaz. Oczywiście mamy prawo w wolności – podobnie jak Maryja – zastanawiać się nad Jego Wolą, ale winniśmy jednak tę wolę przyjąć jako swoją i nią żyć na co dzień. 

To właśnie gotowość Maryi do zostania służebnicą i niewolnicą Pana ma największe znaczenie w powierzenie jej ogromnej roli w tajemnicy Odkupienia ludzkości. Zapewne można by się zastanowić także nad rolą Maryi jako Oblubienicy Pana, bo nią też była. Te określenia – służebnicy, niewolnicy i oblubienicy – powinny być dla nas przykładem i sposobem podejścia do spraw wiary. Może niech pozostałe przed nami dni Adwentu będą czasem zastanawiania się nad swoim życiem. Na ile potrafimy o sobie powiedzieć, że jesteśmy niewolnikami Pana Jezusa i żyjemy miłością do Tego, który nas pierwszy umiłował? Może warto złożyć Bogu deklarację, że chcemy, aby Jezus był naszym Panem, a my dobrowolnie poddajemy swoją wolę Jego Woli by stać się Jego niewolnikami. Gdy tak zaczniemy żyć zrozumiemy, że Maryja, jako niewolnica po prostu wypełniała dobrze swoje zadania, a my nie powinniśmy się z nią porównywać i Jej zazdrościć, tylko dobrze wypełnić te zadania, które zleca nam nasz Oblubieniec i Pan. Niech każdy z nas będzie w stanie powiedzieć: „Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać” (Łk 17,10), a nagroda nas, podobnie jak Maryi, nie ominie.

wtorek, 13 grudnia 2011

Rodzina a sponsoring

Niedawno słyszałem o rodzinie, w której jest taki układ, gdzie żona jest tak naprawdę tylko od gotowania, sprzątania, współżycia i ewentualnie opieki nad dziećmi. I ... nic więcej. Zero bliższych relacji, niemalże zero praw. Dziś jakoś mi się przypomniała sprawa tej rodziny i doszedłem do pewnych wniosków.

Przyszło mi do głowy pytanie: "Czym ta rodzina różni się od coraz popularniejszego w świecie, czy Polsce sponsoringu?". No... oczywiście - różni się - po pierwsze mają oni legalny (i to kościelny) związek. Po drugie mają dzieci, co w przypadku sponsoringu rzadko się zdarza.

Ale pojawiło mi się w głowie kolejne pytanie: "Dlaczego tak wiele ludzi nie bierze ślubu, a żyją razem bez tego ważnego sakramentu?". I uświadomiłem sobie, że właśnie nie chodzi o rodzinę, a o sponsoring. Po prostu w wielu przypadkach nie ważne są bliskie relacje, nie ważna jest miłość, nie ważny jest bezinteresowny dar z siebie, czy też odpowiedzialność. Chodzi przede wszystkim o interes i szukanie korzyści. Facet woli mieć kobietę, która nie ma zbyt dużo własnych praw, a za niego zrobi sporo rzeczy - np. posprząta, ugotuje, zaspokoi jego potrzeby seksualne i ewentualnie pójdzie razem na spotkanie z innymi "układami sponsorskimi". A jak się znudzi, to poszuka sobie innej. Po prostu wymieni kobietę na nowszy model, który tak jak wcześniejszy będzie tylko odpłatnym narzędziem w wygodnym życiu mężczyzny.

Troszkę inaczej w tym wszystkim wygląda rola kobiety. Też w tym wszystkim interes - by mieć "kogoś", mieć dach nad głową, mieć złudne wrażenie, że jest się dla kogoś ważnym. A jak nie będzie pasować, poszukać nowego "pracodawcy".

I to naprawdę nie ma wiele wspólnego z miłością - a po prostu z egoizmem. I nie ma co się dziwić, że taki układ nie wchodzi w związek małżeński, bo to z chrześcijaństwem po prostu nie ma nic wspólnego. Przedmiotowe traktowanie drugiej osoby i brak wzięcia odpowiedzialności, nie ma nic wspólnego z miłością. Tak, tak... Ktoś, kto dopuszcza możliwość odejścia od ukochanej osoby, tak naprawdę jej nie kocha. Tylko kocha siebie i swoją wygodę życia. I może lepiej, niech nie wchodzi w sakramentalny związek małżeński. Dopóki człowiek nie zdecyduje się realnie żyć po Bożemu, dopóty trudno mówić o chrześcijaństwie i sakramentach. Przecież jeśli nie ma decyzji życia prawdziwą Bożą miłością (i to nie tylko od święta), to nie powinien dostać rozgrzeszenia - bo to spowoduje w nim jeszcze gorszy stan niż wcześniej.

Brutalne to co tu napisałem? Pewno trochę tak. Może też częściowo przejaskrawiłem. Ale jeśli przeczyta to ktoś, kto żyje w związku niesakramentalnym, to niech się naprawdę zastanowi - czy chodzi o prawdziwą miłość, czy o interes, przy którym tylko niechęć stanięcia w prawdzie nie pozwala tego nazywać sponsoringiem, albo wręcz prostytucją. Niezależnie, jak to z Wami jest, to zachęcam do refleksji nad poniższymi zdaniami:

"Starajcie się o większe dary:
a ja wam wskażę drogę jeszcze doskonalszą.

Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,
a miłości bym nie miał,
stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący.
 
Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku,
nie unosi się pychą;
nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego.

Miłość nigdy nie ustaje."
    (1 Kor 12,31; 13,1.4-5.8)

niedziela, 11 grudnia 2011

Homilia z 14.12.2008.

Kolejna homilia z gazetki sprzed trzech lat. U mnie w sumie podobna sytuacja jak wtedy. Tyle tylko, że rekolekcje dopiero za tydzień. A do tego czasu jeszcze okres wizyty duszpasterskiej.
 
Radujcie się! To hasło dzisiejszej niedzieli. Jak tu się radować? Przede mną wiele pracy, przygotowań do świąt. Rozpoczynają się rekolekcje – będzie wiele spowiedzi. Minione tygodnie chodzenia po kolędzie przyniosły już pewien poziom zmęczenia, na którym mniej się chce. A jeszcze przede mną tygodnie zwiększonej pracy duszpasterskiej. Nawet zbliżające się święta, dla wielu z nas czas radosnego przeżywania w gronie rodzinnym, dla księdza są okresem wytężonej pracy. Po ludzku rzecz biorąc czekam już nie na święta, ale na to, co po nich będzie. Ale tu musi pojawić się refleksja. Czy ja powinienem patrzeć typowo po ludzku? Przecież jestem kapłanem. To nie ja wybrałem sobie drogę przy Bogu. On – mój Pan i Zbawiciel zapragnął, abym Jemu służył jako pasterz w Jego owczarni. Warto sobie takie rzeczy przypominać. Warto wracać do chwil z przeszłości, kiedy podejmowaliśmy ważne życiowe postanowienia i trwać przy nich. Nie można w chwilach rozterek, czy zmęczenia podejmować pochopnych decyzji, bo zazwyczaj będą one mylne. Nie można uciekać. Trzeba umieć odpowiedzieć sobie na pytanie: „kim jestem?” i co z tego wynika. 

Na podobne pytanie - „kim jesteś?” – musiał także odpowiedzieć Jan Chrzciciel w dzisiejszej Ewangelii. Miał on za sobą tłumy, które wsłuchiwały się w jego głos. Nawet król Herod, któremu „największy spośród narodzonych z niewiast” wypominał grzeszne życie, chętnie go słuchał. Mógł powiedzieć wszystko. Mógł uznać się za Mesjasza, Eliasza, proroka, mógł pozwolić nosić się na rękach, a jednak tego nie uczynił. Pytanie: „kim jestem?” powinien postawić sobie każdy z nas. Jestem mężem, żoną, dzieckiem, studentem. A może ogólnie: „jestem dzieckiem Bożym”. Często jednak o tym ostatnim zapominamy. Przegapiamy to, co najistotniejsze. Pragniemy pomocy Boga, a nie potrafimy się skierować do Niego jak dziecko. A Jezus mówi: „Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego”. Jak tu jednak dostrzec w sobie to dziecięctwo Boże? W jaki sposób zauważyć, że Bóg kocha nas jak swoje dzieci? Nie jest to możliwe, jeśli nie pomoże nam Duch Święty. Święty Paweł pisze: „Na dowód tego, że jesteście synami, Bóg wysłał do serc naszych Ducha Syna swego, który woła: Abba, Ojcze!”. Jakże bardzo potrzebny jest nam Duch Święty, aby móc pokazać, kim tak naprawdę jesteśmy. Nie zrozumiemy, że Bóg kocha nas jak swoje dzieci, nie poznamy prawdy o sobie, a przez to nie zbliżymy się do Chrystusa, który jest Prawdą, jeśli Duch Boży nam nie pomoże. 

Oczywiście można by tu zrzucić winę na Boga i Jego Ducha, że my tego wszystkiego nie doświadczamy i nie rozumiemy. Jednakże musimy mieć świadomość, że tego Ducha już otrzymaliśmy na chrzcie świętym. Jan Chrzciciel zapowiadając Jezusa mówił, że On nas będzie chrzcił Duchem Świętym. I tak rzeczywiście jest. Poprzez chrzest otwieramy się na działanie Ducha Świętego, lecz jakże często zamykamy się na Niego poprzez grzech. Niedoświadczanie Bożej miłości jest zazwyczaj konsekwencją grzechu ludzkiego. Człowiek, który popełnia grzech, szczególnie ciężki, odcina się od Boga i nie jest w stanie dostrzec wszechogarniającej nas łaski bożej. To dopiero otworzenie się ponowne na Boga, w sakramencie pokuty i pojednania, pozwala wrócić do miłości Boga i doświadczyć pokoju wypływającego z przebaczenia. Oczywiście nie zawsze jedna spowiedź może spokój przynieść. Raczej potrzeba do tego czasu i stanięcia w prawdzie wobec Boga. Potrzeba nam prawdy, która uświadomi nam, że my sami, w oderwaniu od Boga, nie jesteśmy w stanie niczego uczynić, i gdyby nie było możliwości pojednania ze Stwórcą oraz Zbawicielem, to czekałyby nas nieopisane katusze – szczególnie dla duszy, ale możliwe, że i dla ciała. 

Warto może zwrócić uwagę, że nieraz miłości Boga nie zauważają także osoby, żyjące blisko Niego. Jeśli człowiek regularnie żyje blisko Chrystusa, może zostać zaproszony do bliższego się z Nim zjednoczenia. To zaproszenie jest włączeniem w tajemnicę męki i śmierci Chrystusa, który na krzyżu czuł opuszczenie nawet przez swego Ojca. W takiej sytuacji potrzeba wiernego trwania przy Chrystusie, przy Jego słowie i przy sakramentach. To trwanie w bliskości Jego krzyża i jednoczenie się z Jego męką jest sposobem przylgnięcia sercem do Zbawiciela i doczekania do momentu chwalebnego zmartwychwstania. 

Moi drodzy! Różne są chwile w naszym życiu. Czasami jesteśmy bardzo radośni i szczęśliwi z obcowania z Bogiem. Nieraz natomiast brakuje nam sił i chęci do dalszej pracy nad sobą. Jednakże nawet, gdy jest nam ciężko, pamiętajmy kim jesteśmy – wybranymi dziećmi Bożymi – i rozpamiętując to, co do tej pory Bóg nam uczynił, czekajmy z nadzieją na lepsze chwile po przyjściu naszego Pana, Jezusa Chrystusa, które już niebawem nastąpi.

czwartek, 8 grudnia 2011

Do 'm...

Drogi (vel Droga) 'm!

Myślę, że nikt na tym blogu nie chce Cię zastraszać, bo chyba nie o to chodzi. Mój blog jest w dużej mierze opisem tego, jak widzę działającego wokół mnie Boga. Nie zawsze widać Go bezpośrednio. Ale są takie teksty, w których można się przekonać, że nie jesteśmy sami we wszechświecie. Mogę pewne fragmenty streścić i pokazać pewne rzeczy, które bardzo pomogły mi mocniej uwierzyć. Część z nich pojawiła się na stronach tego bloga w listopadzie 2010 r. 

W poście pt.: "Przeczytaj, jeśli chcesz uwierzyć..." napisałem o pewnych sprawach związanych z narodzinami mojej bratanicy. Oczywiście - można stwierdzić, że przypadek, że moja bratowa poczęła córeczkę, kilka dni po potwierdzeniu przez Boga wcześniejszej zapowiedzi. Może być przypadkiem, że osoba, która przez kilka lat nie może zajść w ciążę, kilka dni po zapowiedzi, że to się stanie, rzeczywiście doświadcza tego pięknego cudu. Tyle tylko, że bardziej niż Ty nie wierzysz w Boga, ja nie wierzę w takie przypadki. Tym bardziej, że po ziemi chodzi co najmniej kilkoro dzieci, z których poczęciem był problem i za które m.in. ja się modliłem. Niektóre takie dzieci były poczęte bardzo krótko po mojej modlitwie wstawienniczej nad matkami, bądź ojcami. Za dużo takich "przypadków".

Kolejne sprawy ugruntowujące moją wiarę mogłyby być uznane za straszenie, bo dotyczą moich relacji z osobami opętanymi. Troszkę o tym temacie wspomniałem w poście: "(Nie) Wszystko mi wolno". Samo opętanie jest sprawą, której nie da się wytłumaczyć z czysto naukowego spojrzenia. Pojawia się tu kwestia ogromnej siły człowieka, umiejętności mówienia w językach nigdy nie używanych przez daną osobę. Do tego przykładowo sprawa samochodu, który się zepsuł niewiele czasu przed wyjazdem do egzorcysty z osobą opętaną. Na szczęście Bóg w tych przypadkach przychodził z pomocą. I to co się wcześniej popsuło, zostawało naprawione - czy to niby samoistnie, czy przez "przypadkowo" znajdujące się w okolicy osoby.

Inną rzeczą jest kwestia błogosławienia osoby opętanej - bez jej wiedzy, za jej plecami. Dlaczego osoba, która nie ma szans widzieć, że ją błogosławię, w pewnym momencie zaczyna czuć ogromny ból, który ją niemalże w pół wygina? 

A taką sytuacją, która najbardziej do mnie przemówiła, to wypomnienie przez osobę opętaną, moich grzechów z przeszłości. I to grzechy bardzo konkretne, bardzo mnie charakteryzujące, po części bardzo wstydliwe. Nawet, gdyby niektórych grzechów ta opętana osoba mogłaby się domyślać, to o części nie mogła mieć pojęcia. Skąd wiedziała? Przecież w książkach tego nie wyczytała, a psychiatria też nie jest w stanie takie rzeczy wyjaśnić...

Dla mnie jest pewne, że jest szatan, że możliwe jest opętanie, ale także, że jest Bóg, któremu Chwała, że jest nad tym wszystkim. I nie chodzi o to, by straszyć niebezpieczeństwem ludzi. Ale powiedzieć - "Jest ktoś, kto chce Cię od tego wszystkiego, co Ci grozi, uratować. Tylko pozwól Mu na to".

niedziela, 4 grudnia 2011

Homilia z 7.12.2008.

"Proszę księdza, kiedy zrobią nam drogę - obwodnicę?” To jedno z pytań, które zadano mi, gdy odwiedzałem domy po kolędzie. Ktoś mógłby w tym momencie stwierdzić, że osoba, która je zadała, nie miała o co pytać. Ale ja się z tym nie zgadzam. Przede wszystkim nigdzie nie mówię, że to było jedyne pytanie zadane przez tę osobę. Przy tym warto pamiętać, że nie należy porównywać ludzkich problemów. Każdy z nas ma swoje problemy i problemiki. I coś, co jednej osobie może wydawać się śmieszne, dla innych może być poważną sprawą. Spokój – także od zgiełku ulic oraz uciążliwych korków – jest każdemu z nas potrzebny. 

Zadane na wstępie pytanie może nabrać jednak faktycznego znaczenia w odniesieniu do dzisiejszej Liturgii słowa. Otóż wielu kierowców przejeżdża przez sąsiadujące z kościołem osiedle, pragnąc skrócić czas, omijając korki. Wolą pojechać między blokami, gdzie wyłożona jest kostka niż ulicą wyłożoną wielkimi płytami, na których można zniszczyć podwozie samochodu. Dla każdego z nas ważnym jest, jakimi drogami jeździmy. Wolimy prostą drogę, bez utrudnień, niż tę gorszą. 

Właściciele hipermarketów są w stanie wyłożyć duże pieniądze na przebudowę drogi, aby kierowcom łatwiej się dojeżdżało do sklepów. Wczoraj na Krakowskim Przedmieściu zapalono wiele światełek. Zapewne oprócz miasta w finansowanie przedsięwzięcia włączyli się również sklepikarze z Traktu Królewskiego. Naprawdę ma znaczenie atmosfera w której przebywamy i podejmujemy ważne decyzje oraz droga, którą się poruszamy. 

W dzisiejszej Liturgii słowa słyszymy wezwanie do prostowania ścieżek dla Pana. Ktoś mógłby spytać, po co to robić – wszak Bóg, gdy będzie chciał, to przyjdzie nawet krętą drogą – umie przecież przychodzić nawet mimo drzwi zamkniętych. Jednakże przykład z naszych doświadczeń komunikacyjnych powinien nas przekonać, że warto przygotować jak najlepsze warunki, na przyjście Boga. Wprawdzie handlowcy szykują drogi dla klientów, to jednak sami na tym zyskują. Podobnie i my – szykując nasze serca dla Boga, sami skorzystamy. Bóg sam nie korzysta na tym – wszak jest niezmienny i takim pozostaje, niezależnie od naszego działania. To my swoją postawą powinniśmy przekonać Boga, a także samych siebie, że nam naprawdę na Nim zależy. W Apokalipsie czytamy słowa Jezusa: „Oto stoję u drzwi i kołaczę: jeśli kto posłyszy mój głos i drzwi otworzy, wejdę do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze Mną.” (Ap 3,20). Jezus jest gotowy przyjść do naszego serca i chce nas obdarzyć szczęściem, ale to do nas należy inicjatywa przygotowania się na to spotkanie i zaproszenia Go. 

Zastanawiając się nad tym wszystkim, można jednak postawić kilka pytań – po co każdego roku prostować te ścieżki? Czemu mam chodzić znowu do spowiedzi? Czy naprawdę muszę się nawracać? Może tego Boga nie ma, przecież zawsze się słyszy, że ten koniec świata się zbliża, a tu nic. Tyle zła się dzieje na świecie, a Bóg mimo to nie reaguje, albo zabiera do siebie dobrych ludzi, zostawiając na ziemi złych. Dzisiejsza liturgia i na to potrafi wskazać odpowiedź. Święty Piotr pisze: „Nie zwleka Pan z wypełnieniem obietnicy, bo niektórzy są przekonani, że Pan zwleka, ale On jest cierpliwy w stosunku do was. Nie chce bowiem niektórych zgubić, ale wszystkich doprowadzić do nawrócenia.” (2P 3,9). Pan Bóg chce dać szansę każdemu z nas. Ale tak naprawdę nikt nie wiele, ile nam czasu zostało. A jeśli ktoś jest pewny, że ma jeszcze czas, to niech uważa, bo jak mówi św. Piotr, dzień Pański, przyjdzie jak złodziej, więc tak naprawdę nikt do końca nie wie, kiedy nastąpi nasze spotkanie z Panem. 

Moi drodzy! Już niedługo święta. Warto się do nich przygotować, warto prostować ścieżki swojego życia, poprzez nawrócenie i szukanie prawdy o sobie. Niech te święta będą prawdziwym spotkaniem z przychodzącym naszym Zbawicielem, a nie tylko coroczną tradycją. Przygotujmy się dobrze, nie odkładając na ostatnią chwilę. Warto nie czekać, gdyż po pierwsze nie możemy mieć pewności, że zdążymy się nawrócić, a do tego – człowiek odkładający spowiedź na prawie same święta, nigdy nie doświadczy piękna spowiedzi odbytej na spokojnie – bez kolejek. A warto o taką spowiedź zabiegać. Warto dokładnie wyprostować drogi swojego życia i z otwartym sercem przyjąć Zbawiciela.

niedziela, 27 listopada 2011

Homilia z 30.11.2008.

Wezwanie do chorego. Ciężki stan. Przy łóżku żona, kilkoro najbliższych osób. Smutek, płacz. Zapewne ostatnie godziny życia. Świadomość umierania bliskiej osoby jest straszna. Zrobiłem, co byłem w stanie. Udzieliłem odpustu zupełnego na godzinę śmierci, starałem się podnieść na duchu bliskich i wróciłem do siebie powierzając w modlitwie chorego. W domu została rodzina. To teraz od nich dużo zależy - od tego, jak będą czuwać przy łóżku chorego. Mam świadomość, że sakrament chorych często pomaga, także wyzdrowieć, ale bardzo dużo zależy od wiary, przede wszystkim chorego. Jednakże ewangeliczna scena uzdrowienia paralityka pokazuje, że wielkie znaczenie ma także wiara osób, które będą czuwać przy jego łóżku. 

Wytrwałe czuwanie przy chorym jest dla wielu z nas przykładem tego, do czego wzywa nas Jezus w Ewangelii. Każdy z nas kiedyś stanie na Sądzie Bożym i będzie musiał rozliczyć się z własnego życia. Ale to od naszej postawy zależy, jak będziemy wyglądali w oczach Boga. Warto mieć świadomość, że Stwórca nas zna, bardziej niż my samych siebie. I nie będzie nas rozliczał z rzeczy, które od nas nie zależą – wszak stworzył nas z naszymi ograniczeniami. Jednak to, czego pragnie, to abyśmy czujnie i wytrwale wyczekiwali spotkania ze Zbawicielem – czy to przy końcu świata, czy w momencie naszej śmierci. A nikt nie wie, kiedy taka chwila nastąpi. 

Mamy czuwać. Może warto się zastanowić, do czego nas wzywa nasz Pan. Połączenie w Ewangelii słów „czuwajcie” i „uważajcie” zwraca naszą uwagę na niebezpieczeństwo na nas czyhające. Tym niebezpieczeństwem w znaczeniu wiecznym nie są nawet jakieś choroby, tragedie życiowe, czy wypadki na ulicach. Sporo gorsze niebezpieczeństwo może dotyczyć naszego życia duchowego. Święty Piotr w swoim liście mówi: „Bądźcie trzeźwi! Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć.” (1 P 5,8). Szatan zrobi wszystko, aby odciągnąć nas od miłującego Boga i po naszej śmierci poprowadzić nas ku potępieniu. Nasze czuwanie ma zatem służyć temu, aby nie dać się zaskoczyć i poprzez swoje życie w bliskości Boga dojść do życia wiecznego. 

W naszym zmaganiu się z grzechami i atakami Złego nie możemy jednak liczyć tylko na własne siły. Jezus w trakcie Ostatniej Wieczerzy mówił: „beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15,5). Nie możemy zatem bez Jezusa ani dojść do nieba, ani zwyciężyć z grzechem. Jezus w tym samym zdaniu używa synonimu czuwania, mówi: „Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity”. (J 15,5). Trwać, podobnie jak czuwać, należy nieustannie. To trwanie w Chrystusie otwiera nam drogę do nieba i daje życie wieczne. Sam Zbawiciel o tym mówi w mowie o chlebie życia. Mówi też tam, że „Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim” (J 6, 56). Nie da się zatem trwać, a przez to czuwać, bez nieustannego karmienia się Eucharystią. To jest pokarm dający życie wieczne i od niego zależy także skuteczność naszej walki duchowej. 

Moi drodzy! Zaczyna się Adwent. Okres przygotowanie na przyjście Zbawiciela. Niech ten czas przypomni nam potrzebę nieustannego i wiernego trwania przy Chrystusie, walki z grzechem i czuwania na posterunku wiary. Pamiętajmy, że naszą ochroną powinien być sam Jezus Chrystus i Jego Eucharystyczne Ciało. Dlatego winniśmy stale się nawracać, aby nie przegapić ważnego momentu spotkania z Bogiem.

piątek, 25 listopada 2011

Jak to z uczniami bywa

Już nieraz dawałem do zrozumienia, że jedną z cięższych rzeczy, które wykonuję, jako kapłan, to bycie nauczycielem religii w szkole. Ciężko się prowadzi lekcje. Nieraz nie daje się w ogóle prowadzić. Już nieraz zauważyłem rolę modlitwy w tej sprawie. Zauważyłem, że jeśli przed lekcjami odmawiam modlitwy uwolnieniowe - związujące działanie złych duchów, na lekcjach pojawia się większy spokój. Chociaż to różnie bywa, ale brak modlitwy często powoduje, że na lekcji bywa naprawdę ciężko.

Taką ciekawostką może być to, że klasy, z którymi było ciężko, troszkę się ostatnio uspokajają, a inne klasy pogarszają swoje zachowanie. Pewnym wyjaśnieniem tego zjawiska może być ilość i rodzaj modlitwy. Chyba bardziej i konkretniej modliłem się za klasy te trudniejsze, a te pozostałe klasy chyba aż tyle modlitwy nie potrzebowały. A przynajmniej tak mi się wydawało i teraz widać efekty.

Aby było jasne wyjaśnię, że w miarę systematycznie (chociaż nie codziennie) modlę się za swoich uczniów, także za nauczycieli w mojej szkole. Pojawić się jednak może pytanie, czy to coś daje. Myślę, że tak. Przede wszystkim potwierdzeniem są wspomniane przeze mnie zmiany postawy uczniów - chociaż do warunków w miarę normalnych dużo jeszcze brakuje. Dziś też jedna z nauczycielek, która do tej pory widząc mnie zawsze odwracała głowę, dziś spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i powiedziała "Niech będzie pochwalony". Szkoda, że nie dokończyła, ale chyba już połowa sukcesu. Mogłoby też coś się zmienić z pewną nauczycielką, która nieraz zakłada jako biżuterię "Oko Horusa" - znak księcia ciemności. Ale może jeszcze nie czas.

Zmienia się także chyba coś w uczniach, albo przynajmniej jakoś pęka. Otóż dziś w dwóch różnych klasach, zupełnie różne osoby, zapytały mnie o tematykę eksterioryzacji - czyli wychodzenia z ciała. Może to przypadek, może nie. Ale prawda jest taka, że w tym działaniu wykorzystuje się nadprzyrodzoną moc, która nie pochodzi ani od człowieka, ani od Boga (przynajmniej w bezpośrednim znaczeniu). Wyjaśniłem, że to działanie niestety jest dosyć prostą drogą do zniewolenia, a nieraz i do opętania. Jedna z tych osób powiedziała, że próbowała tego, a wie, że sporo innych osób też to robi. Gdy powiedziałem o tej możliwości zniewolenia, chyba się przestraszyła. Przyznała też, że ostatnio ma różne koszmary w nocy itp. Czy po tej rozmowie zmieni swoje życie? Nie wiem. Ale sam fakt, że ludzie zaczynają się przyznawać do pewnych rzeczy jest dla mnie znaczące. Po pierwsze - może to być oznaka, że coś się zaczyna łamać i może warto odpowiednio pokierować, by doprowadzić do wolności. A po drugie - naprawdę nie ma co się dziwić, że zachowanie uczniów na lekcjach jest takie, jakie jest, a modlitwa uwolnieniowa w tym wszystkim na pewien czas pomaga.

Trudna jest rola księdza-katechety. Ale jakże ważna. I chociaż wiem, że za dużo tych uczniów sam nie nauczę, to być może moim zadaniem jest przynajmniej za nich się modlić, a w miarę nadarzającej się okazji być narzędziem Boga i odpowiednio pokierować.

wtorek, 22 listopada 2011

Refleksje o uzdrowieniu

Niedawno słuchałem konferencji o. Fabiana Błaszkiewicza. Dotyczyła ona życiu po uzdrowieniu przez Jezusa. Podzielę się pewnymi refleksjami "z okolic" tej konferencji - tzn. trochę wzięte z niej, a trochę z moich przemyśleń.

Coraz modniejsze jest uczestniczenie w modlitwach o uzdrowienie. Można zadać sobie pytanie dlaczego. Oczywiście - gdy mamy do czynienia z kwestią uzdrowienia fizycznego, z poważnej choroby, to nie ma co się dziwić. Po pierwsze - widoczny znak uzdrowienia bardziej przemawia do ludzi i może pomóc bardziej uwierzyć. Po drugie wielu ludzi mówiąc o zdrowiu, myśli tylko o tym fizycznym.

Jednakże sporo częściej Jezus dokonuje uzdrowienia wewnętrznego. Dlaczego? Sfera duchowa jest sporo ważniejsza, niż fizyczna. Co oczywiście nie oznacza, że możemy lekceważyć ciało - co by nie mówić, to jednak jest nam dane przez Boga i jest świątynią Ducha Świętego, który w nas mieszka. Jednakże zdrowe ciało na nic nam się nie zda w dłuższej perspektywie, jeśli nie będziemy zdrowi duchowo i wewnętrznie. Lepiej przecież bez oka, czy ręki wejść do Królestwa Niebieskiego, niż z całym i pięknym ciałem pójść ku potępieniu. Często także uzdrowienie wewnętrzne jest podstawą do uzdrowienia fizycznego. Wiele bowiem chorób fizycznych ma podłoże psychiczne lub duchowe.

Jezus będąc także na ziemi - 2000 lat temu - uzdrawiał głównie dusze ludzkie. Nawet, gdy był widoczny znak uzdrowienia fizycznego, to głównie po to, by wielu ludzi bardziej uwierzyło w Jezusa i nawróciło się. Dzięki temu wzrastała chwała Boża wśród ludzi i więcej osób mogło doświadczyć zbawienia. Takim wzorcowym przykładem może być scena uzdrowienia paralityka. Wtedy to Jezus zanim kazał wstać i pójść z łożem do domu, odpuścił wpierw grzechy choremu. I chociaż takich scen w Piśmie Świętym za dużo nie znajdziemy, to jednak zapewne tak przebiegał proces uzdrawiania przez Jezusa w większości przypadków.

Mówiąc jednak o uzdrawianiu, można zadać pytanie, dlaczego nie wszyscy doświadczają uzdrowienia fizycznego, a nawet wewnętrznego. Pierwszą odpowiedzią jest to, że Boży plan jest inny, niż nam by się wydawało, jaki powinien być. Druga sprawa, to kwestia naszego trwania w grzechu, lub obstawianiu przy swojej wizji tego, jak Bóg ma działać. Powoduje to, że mocno ograniczamy szansę działania Boga względem nas.

Kolejna sprawa, to pytanie, czy w ogóle mamy świadomość, że jakiegoś uzdrowienia potrzebujemy. Bóg na siłę czegoś za nas i dla nas nie będzie robił. Ważną rzeczą jest uświadomić sobie, co jest nam potrzebne i o to prosić.

W tym wszystkim nie można jednak zapomnieć o pewnej ważnej rzeczy. Bóg nie jest Bogiem przypadku. W Nim i Jego działaniu zawsze jest cel. I dlatego prosząc Jezusa o uzdrowienie, trzeba mieć świadomość, po co On to ma zrobić. Do czego nam jest potrzebne uzdrowienie? Oczywiście - można powiedzieć, że chcemy bardziej chwalić Pana Boga - no... bez tego to się nie obędzie. Ale często ten powód powinien być bardziej konkretny. Trzeba sobie zadać pytanie, do czego planuję wykorzystać to, co Bóg mi daje. Jeśli ma zaspokoić tylko moją ciekawość, albo spowodować, że przeżyję to emocjonalnie, a potem zapomnę, to nie dziwię się, że Bóg może takiego uzdrowienia (czy w ogóle upraszanej łaski) nie dać. 

Pewną sprawą z tą związaną jest zadanie sobie pytania, co ja zamierzam zrobić zaraz po uzdrowieniu. Bo to też kwestia celowości uzdrowienia. To jest o tyle ważne, by na przykład stwierdzić, czy Bóg mnie uzdrowił. Jezus naprawdę dużo osób uzdrawia, tyle tylko, że nie wszyscy mają tego świadomość. Po prostu najczęściej nie wierzą w możliwość uzdrowienia. A jeszcze częściej nie dają Bogu szansy, by potwierdziło się uzdrowienie.

Często człowiek jest uzdrowiony, a żyje, tak jakby nie był. O. Fabian daje przykład chłopca, którego bolał ząb. Bojąc się dentysty zaczął jeść potrawy zębami z drugiej strony ust. Trwało to sporo czasu, tak, że stało się to regułą. Ból zęba jednak tak się nasilił, że wizyta u dentysty była konieczna. Po tej wizycie ząb został naprawiony i uzdrowiony. Jednakże chłopiec nadal jadł tą drugą stroną, tak jakby stan chorobowy nadal miał miejsce. 

I tak jest często z nami. Jezus nas uzdrawia, a my nadal żyjemy, tak jakby tego uzdrowienia nie było. Wiedząc jednak po co nam uzdrowienie i co chcemy dzięki niemu czynić, powinniśmy dać Bogu szansę i zacząć żyć, tak jak by to uzdrowienie miało miejsce. Najczęściej nie przekonamy się, że Bóg nas uzdrowił, dopóki nie spróbujemy żyć, tak jakby uzdrowienie miało miejsce. Przykładowo człowiek nie przekona się, że Bóg uzdrowił jego nogi, gdy nie spróbuje na nich stanąć, czy wręcz się przejść.

Zatem, moi drodzy, módlmy się o uzdrowienie, prośmy o takie modlitwy. Ale także dajmy Bogu w tym wszystkim szansę. Najpierw uświadommy sobie, że potrzebujemy uzdrowienia, po co ono nam jest i co planujemy po tym uzdrowieniu robić. Potem poddajmy się modlitwie, a następnie z wiarą podejmijmy to, co zaplanowaliśmy po uzdrowieniu. W tym wszystkim nie zapomnijmy jednak, że chwała Boża jest ważniejsza niż nasze zdrowie. I poprzez modlitwy wielbiące oraz składanie świadectwa wychwalajmy Boga tak mocno, jak tylko potrafimy.

niedziela, 20 listopada 2011

Homilia z 23.11.2008.

"Proszę księdza, piekła nie ma. A największym farmazonem, który głosi Kościół jest to, że człowiek może zostać opętany przez złego ducha". Te słowa usłyszałem w mijającym tygodniu od jednej z uczennic na lekcji religii. Wprawdzie nikt nam nie każe wierzyć w szatana, a wręcz przeciwnie – w Boga, to niewiara w istnienie diabła i piekła, przeczy słowom Jezusa z dzisiejszej Ewangelii. A zatem człowiek wierzący Chrystusowi powinien wierzyć także w istnienie złego ducha.

Niestety zaprzeczanie istnienia diabła źle świadczy o naszej wierze. Do tego, że musi istnieć Istota Najwyższa, którą uznajemy jako Boga, da się dojść na podstawie rozumu. Trudno zatem chrześcijaństwem nazwać tylko wiarę w istnienie Boga. Prawdziwa wiara musi przekładać się na "coś" więcej. Nasze wątpliwości co do istnienia piekła potwierdzają, że nie bardzo wierzymy Pismu Świętemu oraz niejako okazujemy się nie być lepszymi niż sam szatan. Święty Jakub pisze w swoim liście: "Wierzysz, że jest jeden Bóg? Słusznie czynisz - lecz także i złe duchy wierzą i drżą" (Jk 2,19). Paradoksalnie może się okazać, że wiara złego ducha może nas wiele nauczyć. Rozmawiałem kiedyś z egzorcystą, który opowiadał, jak w trakcie egzorcyzmu człowiek opętany wił się po podłodze do czasu, gdy wszedł kapłan z Najświętszym Sakramentem. W tym momencie zły duch przemówił przez opętanego: "Nigdy się Tobie nie pokłonię". Jakże często my nie jesteśmy w stanie z wiarą uznać Boga w Eucharystii, a jakże wymowne uznanie świętości Boga pod postacią chleba, przez złego ducha. Kiedyś jedna kobieta będąca świadkiem egzorcyzmu stwierdziła, że w ciągu kilkudziesięciu minut przeżyła największe rekolekcje, widząc jak zaciekle szatan walczył, aby nie wyjść z człowieka pod wpływem modlitwy egzorcysty. 

Szatan naprawdę istnieje i prawdziwie człowiek może zostać przez niego opętany. Często jest to możliwe, gdy człowiek zwraca się ku mocom innym niż Bóg. Nie musi tu nawet chodzić o jakieś bezpośrednie zwracanie się ku księciu ciemności, ale np. poprzez szukanie wiedzy o przyszłości za pomocą wróżek, horoskopów, wahadełek. Przyczyną opętania bywa nieraz korzystanie z. tzw. medycyny naturalnej oraz przedmiotów, które sięgają po moc inną niż Boża, albo w sposób niezgodny z Bożymi przykazaniami. Sięgnięcie po rzeczy wykraczające ponad naturę, przeczy pierwszemu przykazaniu do takiego stopnia, że niemalże Panem przestaje być Jezus, a staje się nim zły duch. Bywa tak, że człowiek nie jest w stanie szczerze powiedzieć kluczowych dla naszej wiary słów "Jezus jest Panem" (Rz 10,9), albo uznać Jezusa Chrystusa za króla swojego, naszego narodu bądź całego wszechświata. 

Tajemnica dzisiejszego dnia jest bardzo niemiła dla szatana z dwóch powodów. Złemu duchowi bardzo zależy, aby ludzie przestali wierzyć w jego istnienie, a Jezus wyraźnie o tym w Ewangelii mówi. Szatan także bardzo nie chce uznać wyższości Jezusa nad sobą. Szatan – ojciec kłamstwa i pychy – był i będzie przy końcu świata kolejny raz pokonany przez Jezusa – pełnego prawdy, pokory i miłości. 

To właśnie te trzy cechy pomagają nam walczyć ze złym duchem i uniknąć kary piekła. W naszym życiu powinniśmy z pokorą szukać prawdy o sobie, a także prawdy, że tylko Jezus jest Panem i tylko On może nas zbawić. Potrzeba nam także Miłości – tej Bożej - pełnej miłosierdzia. Trzeba mieć świadomość, że nie możliwe byłoby nasze zbawienie, gdyby nie miłosierdzie Boże oraz Jego bezgraniczna i bezinteresowna miłość, aż po krzyż. Potrzebne jest nam Boże miłosierdzie. Jednakże nie możemy zapominać o jednej bardzo ważnej rzeczy – o słowach, które wypowiedział Jezus – "Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią". Jeśli chcemy doświadczyć Bożego miłosierdzia i być zbawionymi, sami musimy okazywać innym miłosierdzie. To, o czym Jezus mówi w dzisiejszej Ewangelii, to nic innego, jak uczynki miłosierdzia. Musimy zatem pamiętać: Jeśli chcemy dostąpić zbawienia, nie da się tego osiągnąć, jeśli nie będziemy miłosierni względem naszych bliźnich, a także jeśli nie będziemy wierzyli w to wszystko, co mówi Pismo Święte oraz jeśli nasza wiara nie będzie przekładała się na konkretne działanie w życiu.

piątek, 18 listopada 2011

Miesiąc później - wspomnienie

Moja mama, Alicja, odeszła do Pana dokładnie miesiąc temu, 18 października, o godz. 6.00. Czas na zapowiadane wcześniej refleksje z tego, jak przeżywałem umieranie mamy i tego, co działo się dookoła.

Mama miała kłopoty zdrowotne już od długiego czasu. Mniej więcej 20 lat temu miała mieć pierwszą operację na sercu, ale wtedy się nie zgodziła, bojąc się osierocić dzieci w dosyć młodym wieku. Od tego czasu przeżywała różne operacje i zabiegi związane z sercem - m.in. wymiana jednej z zastawek, wszczepienie stymulatora serca, ablacja. Do tego leczone były inne części organizmu - np. wycięcie guza na nadnerczu. Ogólnie ze stanem zdrowia mamy było nie najlepiej od wielu lat i nieraz bywała w szpitalu. Dlatego też chyba jakoś za mało w nas było świadomości niebezpieczeństwa śmierci mamy, podczas październikowej operacji. Po prostu chyba się jakoś uodporniliśmy na informację o słabym stanie zdrowia mamy, licząc, że kolejny raz będzie dobrze.

To, że operacja była niemalże konieczna, to wiedziałem także od pewnego kardiologa (czy też kardiochirurga), który w szpitalu na Banacha prowadził i badał mamę, a jednocześnie jest moim parafianinem i systematycznym uczestnikiem odprawianych przeze mnie Mszy św. Wydolność serca mamy była bardzo mała. Potrzeba było wymienić jedną z zastawek, a poprzednio wymienianą poprawić. Dopiero po operacji dowiedziałem się, że tak naprawdę, to wymieniali mamie wszystkie 3 zastawki.

Mama zdecydowała się przechodzić operację w Instytucie w Aninie, czyli tam, gdzie przechodziła poprzednie operacje na sercu. Zawiozłem ją tam w Święto Archaniołów - 29 września. Bardzo szybko okazało się, że operacja musi być wykonana w ciągu kilku dni. Pojawiła się nasza wzmożona modlitwa. Odprawiłem w międzyczasie kilka Mszy św. w intencji mamy, byłem na kilku Mszach i modlitwach o uzdrowienie. Prosiłem także o wspólną modlitwę osoby, które mają różne dary charyzmatyczne. W trakcie modlitwy jedna z tych osób, której ufam w kwestii rozeznania, poczuła przynaglenie do modlitwy za lekarzy. Jak się później okazało, ta modlitwa mniej więcej dwukrotnie się przydała. Na końcu wspólnej modlitwy ta sama kobieta dostała takie słowa: "skąd nadejść ma dla mnie pomoc, pomoc moja od Pana". Z tego zdania miało wynikać, że wszystko się pozytywnie zakończy. Miałem przekonanie, że ogólnie będzie trudno, ale Pan ostatecznie pomoże. 

To przekonanie towarzyszyło mi dosyć długo - nawet jeszcze po śmierci mamy. Ufałem do końca, że mama przeżyje. Nawet, gdy się okazało, że po pierwszej operacji trzeba było zrobić drugą. Nawet, gdy w piątek (2 dni po operacji) stan mamy był na tyle tragiczny, że trzykrotnie trzeba było przywracać życie mamy przez reanimację. Lekarze nie wiedzieli, jak pomóc. W tamtym czasie informacja o modlitwie rozeszła się po wielu ludziach - także kilku parafiach. Modliły się chyba setki osób. W tamten piątek około godziny 15, gdy modliliśmy się na Koronce przyszły mi słowa, które wzywały do wiary oraz wskazywały na uzdrowienie. Mniej więcej o tej porze stan mamy zdecydowanie się poprawił. Chociaż mama cały czas nie odzyskiwała świadomości, a jej stan był ciężki, to jednak był dosyć stabilny.

Tak działo się do świtu w poniedziałek. Wtedy to zaczęło gwałtownie spadać ciśnienie. Lekarze nie potrafili tego wytłumaczyć. We mnie cały czas była nadzieja, na wyzdrowienie mamy. Nawet wtedy, gdy wieczorem zadzwoniono ze szpitala, by przyjechać się pożegnać z mamą, bo to ostatnie chwile jej życia. Ja wtedy byłem na rekolekcjach kapłańskich, na szczęście niedaleko Warszawy. Ponieważ nie miałem samochodu, więc poprosiłem znajomego księdza, by ze mną pojechał. Na salę pooperacyjną weszliśmy my dwaj, wraz z moim bratem. Modliliśmy się, wierząc, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Później, po śmierci mamy, tamten ksiądz przyznał, że słyszał wewnętrznie takie słowa "pozwólcie mi odejść". 

Mama zmarła we wtorek rano. Okazało się, że konieczna była sekcja zwłok mamy, bo lekarze nie potrafili stwierdzić, co się z mamą stało przez te ostatnie 24 godziny. Do dziś nie wiem, jaki jest wynik tej sekcji, ale trzeba będzie się jeszcze dowiedzieć.

Śmierć mamy, nie przekreśliła mojej nadziei w pomoc Pana. Chociaż może wydawać się to mocno dziwne, to ja stale wierzyłem, że to jeszcze nie koniec. Okoliczności związane z sekcją zwłok wydały mi się, że są dobrą okazją, by się modlić o... wskrzeszenie. Tym bardziej, że naszło mnie przekonanie, że należy modlić się o to za wstawiennictwem bł. Jana Pawła II. Wszak w jego wspomnienie miała być pochowana mama. 

Poprosiłem kilka zaufanych osób o to, by się w tej właśnie intencji modlili wraz ze mną. W dzień sekcji, gdy trzeba było zawieźć ubrania oraz zidentyfikować zwłoki, poprosiłem, by brat mnie zabrał ze sobą z rekolekcji. Tego dnia rano poznajdowałem różne słowa z Pisma Świętego, które mówiły o cudach Jezusa, o wskrzeszaniu, ale także o tym, że modlitwy w pewnych warunkach zostaną wysłuchane. W jednym z fragmentów też Jezus mówił, że Jego uczniowie będą robić takie same rzeczy, a nawet większe, niż On. Dodatkowo na modlitwie przypomniała mi się scena z księgi Ezechiela, gdy prorok ożywia umarłe kości. Zebrałem te wszystkie modlitwy ze sobą, poczytałem, rozważałem i stwierdziłem, że nie ma przeciwwskazań do tego, by Bóg mamę wskrzesił po naszych modlitwach. Na miejscu, nie widząc jeszcze ciała mamy, modliliśmy się z bratem na różańcu. Gdy na końcu zacząłem cytować jedną z modlitw Ezechiela, zerwał się ogromny wiatr. Tyle tylko, że po liściach drzew zupełnie nie było go widać. My jednak namacalnie czuliśmy. Potem sytuacja powtórzyła się już nad otwartą trumną mamy. Czułem taką ogromną moc modlitwy, że nie pamiętam, kiedy tak było. Ciało przechodziły takie ogromne dreszcze (ciary), że ... (nawet nie wiem jak to określić). Podobne odczucie miał mój brat. W którymś momencie usłyszał on w sercu takie słowa "zabieram mamę do nieba". Te ciary jeszcze się nasiliły. A potem modlitwa zaczęła się uspokajać. Jeszcze przeszła mi przez myśl scena Eliasza wstępującego do nieba. W tamtej scenie płaszcz proroka spadł na Elizeusza. A jednocześnie, zapewne, według prośby tego ostatniego na niego spadły dwie części ducha Eliasza. Miałem takie przekonanie, że na nas zstępuje Duch Święty - nie tylko naszej mamy, ale niemalże wszystkich świętych.

Pojawił się taki ogromny wewnętrzny pokój w sercu i poniekąd radość. Bóg zabrał mi przekonanie, że mamę wskrzesi tu na ziemi, ale dał pewność, że mam orędownika w niebie. Dał także pomoc w postaci Ducha Świętego. Dzięki temu mogłem dosyć spokojnie przeżyć pogrzeb mamy oraz Mszę świętą z modlitwą o uzdrowienie i uwolnienie - która miała miejsce tego samego dnia. Widzę też i czuję, że to wszystko towarzyszy mi także po dzisiejszy dzień.

Podzielę się jeszcze pewną refleksją. Mój spowiednik zapytał się, jak to było z tym pomysłem modlitwy o wskrzeszenie. Jakie było źródło tego natchnienia? W trakcie odpowiedzi na początku stwierdziłem, że może jednak moje - wszak takie było moje pragnienie. Jednakże w trakcie tej samej wypowiedzi doszedłem do wniosku, że mógł to natchnienie dać także sam Bóg. Rok temu, gdy umierała Monika Brzoza, chodziło mi po głowie, by się modlić o wskrzeszenie. Ale nie zrobiłem tego, bo się bałem, co będzie, gdyby ta modlitwa była skuteczna. Teraz ważną rzeczą było to, że się odważyłem o to modlić. Dzięki temu otworzyłem się bardziej na działanie Ducha Świętego, którego tak namacalnie poczułem w trakcie modlitwy. Czuję, że ta modlitwa, to jest krok naprzód - nawet w kontekście tego, co było w poprzednim moim poście. A dlaczego mamę Bóg jednak nie wskrzesił? Miał widać inne plany. Ale, choć wydawać by się to może szalone, nie zdziwiłbym się, gdybym kiedyś jeszcze miał się o coś takiego modlić. A wtedy kto wie, co z tego będzie... Może muszę zrobić jeszcze jeden krok, albo kilka...

Już na sam koniec muszę stwierdzić: Szkoda, że mama umarła. Ale wierzę, że w tym wszystkim jest jakiś sens. A wydarzenia, które wtedy miały miejsce, też były ogromnie ważną szkołą i otwarciem na Ducha Świętego, który pomoże mi skuteczniej głosić wielkie dzieła Boże.

czwartek, 17 listopada 2011

O żywej wierze

Kilka dni temu rozważałem fragment Listu św. Jakuba (2,14-19). Nie ukrywam, że bardzo lubię ten fragment i często się na niego powołuje. Szczególnie na dwa zdania: "Wiara, jeśli nie byłaby połączona z uczynkami, martwa jest sama w sobie" (Jk 2,17) oraz "Wierzysz, że jest jeden Bóg? Słusznie czynisz - lecz także i złe duchy wierzą i drżą" (Jk 2,19).

Powołując się na te zdania, wielokrotnie ludziom powtarzam, że nie wystarczy wierzyć w istnienie Boga. Taki człowiek może co najwyżej stwierdzać, że ma wiarę podobną do szatana. Tyle tylko, czy oby naprawdę wypada być z tego dumnym. Tak swoją drogą, to szatan nie musi wierzyć w istnienie Boga, bo... on po prostu ma pewność istnienia Boga. Tyle tylko, że z tej wiary nic nie wynika.

Podobnie nic nie wynika z wiary człowieka, jeśli ona nie przekłada się na zewnętrzną postawę - te uczynki, o których pisał św. Jakub. O jakie uczynki chodzi? Chociażby o systematyczność w chodzeniu do kościoła i przyjmowaniu sakramentów (w tym głównie Komunii św.), a także uczynki miłości i miłosierdzia. Trudno sobie wyobrazić owocną wiarę bez tego, co tu napisałem. Często to ludziom powtarzam. I dlatego też wydaje mi się, że przywoływany fragment Listu św. Jakuba, znam na wylot i nic nowego nie mogę z niego wyciągnąć.

I w sumie mam rację... Wydaje mi się :). A przynajmniej wydawało jeszcze kilka dni temu. Uświadomiłem sobie, że jeśli mówimy o prawdziwej wierze, to powinno się spojrzeć na wszystko, co chce od nas Bóg. Dotyczy to także Bożych natchnień, proroctw, ale także np. konkretnego wcielania w życie wezwań z Ewangelii. O ile z charyzmatycznymi proroctwami, to można poddawać w wątpliwość, czy przekazywane słowo jest Boże, o tyle nie powinniśmy wątpić w prawdziwość słów Jezusa z Ewangelii. A ile osób słuchając słów "Nie martwcie się o to, co będziecie jeść, co będziecie pić, w co będziecie się przyodziewać", mimo wszystko bardziej się skupia na sobie i na swojej pracy, niż na zaufaniu Bogu? Ileż osób wierzy w słowa, że jeśli będziemy prosić w imię Jezusa, to się stanie? Ileż osób dopuszcza możliwość aborcji, mimo tego, że Jezus mówił "kto przyjmuje to dziecko w imię moje, mnie przyjmuje", albo "cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili"? Często wypowiedzi Jezusa traktujemy, jako metaforę. I tu jest chyba problem. Uczynkami, o których pisał św. Jakub, jest także wcielanie w życie konkretnych słów Jezusa, bez wątpliwości i rozumienia tylko jako metaforę.

Także prawdziwą i żywą wiarę możemy potwierdzić wsłuchując się w pewne słowa prorocze. Ja powiem szczerze, że nieraz mam z tym problem. Chyba chciałbym mieć pewność, że to przesłanie od Boga, a nawet, gdy jest bardzo dużo potwierdzeń, że zapewne Bóg musi stać za tymi słowami, to i tak chyba szukam dziury w całym i nieraz puszczam między uszy. A przecież jeśli Bóg coś mówi, to mówi po coś. W Nim wszystko ma swoją przyczynę i cel. I pewne słowa wzywające do działania, są po to, by działać, a nie tylko np. zadziwiać się w stylu... "o... jak ładnie to jest powiedziane". Wprawdzie rzadko pojawiają się względem mnie jakieś konkrety w stosunku do działania, to jednak trudno nieraz trudno mi to przyjąć. Tym bardziej, że nieraz najzwyczajniej w świecie zostałem wkręcony. Cóż... nawet w Piśmie Świętym jest zapowiadane, że diabeł będzie się podszywał pod Anioła Światłości. Jest to jednak trudne, ale niestety stawia znak pytania, co do prawdziwości i żywotności mojej wiary. Może z tym nie jest aż tak źle, ale jest jeszcze nad czym pracować. 

Na koniec podam przykład, który mnie poruszył i pokazał jak powinno się do takich słów odnosić - a z czym nieraz mam problemy. W książeczce związanej z ostatnią płytą zespołu TGD było świadectwo dotyczące pewnej rodziny, która mieszkała w Kazimierzu Dolnym. Na modlitwie dostali słowo prorocze, że przyjdzie do nich wysoka fala. Wprawdzie wiele osób dziwiło się im, wręcz pukało w czoło, to oni postanowili się wyprowadzić na tereny wyżej leżące. Musieli sprzedać dom i nowy wybudować (albo kupić - nie pamiętam dokładnie). W następnym roku (czyli 2010) duża powódź zalała Kazimierz Dolny, wraz z byłym już domem tamtej rodziny. Wiara tych ludzi, połączona z ich działaniem, dała im zbawienie - tzn. ratunek przed powodzią. Gdyby w te słowa nie uwierzyli, albo nic by z nimi nie zrobili, spotkałaby ich tragedia. I mogliby tylko żałować, że nie uwierzyli. A tak... wielka radość i chwała Boża. 

Mi takiej wiary brakuje - chociaż być może problem w przekonaniu, kto jest źródłem konkretnych słów. Ale chciałbym mieć taką wiarę. I chociaż zauważam, że coraz lepiej ze mną pod tym względem, to mam się jeszcze o co modlić. I modlę się do Boga, a także Ciebie zachęcam. Wejdźmy w żywą relację z Jezusem, ale nie ustawajmy w wołaniu podobnym do Apostołów: "Panie, przymnóż nam wiary".

poniedziałek, 14 listopada 2011

Gwoździe i grzech

Taka krótka refleksja z ostatnich dni:
 
Gdy człowiek ma sporo gwoździ porozrzucanych przy wjeździe do garażu i przebije sobie opony, nie wystarczy udać się do wulkanizacji. Warto byłoby posprzątać wszystkie gwoździe, by po raz kolejny nie przebijać sobie kół.

Gdy człowiek grzeszy, zazwyczaj nie wystarczy pójść do konfesjonału i wyznać swoje grzechy. Często trzeba zrobić porządek w swoim życiu - przede wszystkim wyeliminować bodźce i przebaczyć krzywdzicielom. Niezbędnym jest wyraźne odcięcie się od grzesznego życia i szczere wybranie drogi za Chrystusem. Nieraz nieodzowna jest modlitwa o uzdrowienie, bądź uwolnienie.

niedziela, 13 listopada 2011

Homilia z 16.11.2008.

Kolejna homilia sprzed 3 lat.  Zapraszam do lektury.

Ehh... Jak ona pięknie śpiewała, jaki głos? Dlaczego Klaudia musiała odpaść? Co jakiś czas słyszę takie pytania osób oglądających program "Mam talent". W tych nostalgicznych pytaniach nieraz wyczuwam nutkę porównywania się, pewnej tęsknoty za talentem, które ta czy inna "gwiazdka" niewątpliwie posiada. Dlaczego inni mają lepiej od nas? Dlaczego Pan Bóg tak różnie rozdaje talenty? Wydawać by się mogło, że nam – wierzącym, pełniącym wolę Boga, powinno przypaść więcej niż tym, którzy swoim życiem wyśmiewają podstawowe zasady moralne. 

Poniekąd nie ma na to dobrej, jednoznacznej odpowiedzi. Chociaż nie do końca jest tak. W dzisiejszej Ewangelii słyszymy przypowieść o talentach, w której padają słowa: "jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności". Bardzo ważne są te ostatnie słowa. Bóg wie, co jesteśmy w stanie uczynić oraz jak wykorzystać powierzone nam dobra i tak odpowiednio udziela. I wcale nie jest prawdą, że ten, kto dostaje więcej ma łatwiej. Ileż to było różnych gwiazd show biznesu, których życie tragicznie się zakończyło? A myślę, że nie jest to najlepsze rozwiązanie dla człowieka. Wprawdzie dla wielu młodych ludzi hasło "żyj szybko, kochaj mocno, umieraj młodo" może wydawać się dewizą życiową, to jednak nie jest to sposób na szczęśliwe życie. 

Trzeba mieć też świadomość, że Bóg kiedyś będzie nas rozliczał z tego, co otrzymaliśmy. A Jezus kiedyś powiedział "komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie" (Łk 12,48). I może się okazać, że ten, kto miał mniej otrzyma lepszą nagrodę niż ten, kto ma wiele. Warto zauważyć, że Pan z dzisiejszej Ewangelii prawie tak samo potraktował tego, co miał pięć talentów i tego, co miał dwa. Bogu nie chodzi o to, abyśmy byli najlepszymi ludźmi na świecie, ale abyśmy dobrze wykorzystali te dobra, które On nam dał. Sporo ważniejsze jest, czy dobrze wykorzystujemy to, co otrzymaliśmy, niż to, jak wiele udało nam się osiągnąć. Przecież Pan Bóg wie, co możemy osiągnąć. Ba… wie nawet, ile osiągniemy. Chce jednak, abyśmy przez całe życie poznawali, co Bóg nam daje, za to wszystko dziękowali i wykorzystywali dla dobra swojego i na chwałę Bożą. 

W swoim życiu kapłańskim wyraźnie zauważam, jak trafne jest sformułowanie, że Bóg rozdziela talenty w zależności od naszych zdolności. Widzę, że pewne rzeczy Pan Bóg mi dodaje wtedy, gdy jestem na to gotów. Co jakiś czas dostrzegam w sobie nowe dary i charyzmaty i sam się sobą zaskakuję, Myślę jednak, że gdybym to wszystko poznał sporo wcześniej, to mogłoby mnie to albo przerosnąć, albo mogłaby nawet "woda sodowa uderzyć do głowy", co pewno byłoby łatwym łupem dla złego ducha w walce przeciwko mnie i osobom mi powierzonym. Coraz bardziej dostrzegam, jak ważnym jest dojrzewanie do pewnych spraw. Pan Bóg daje nam tyle wiary i tyle łaski, na ile jesteśmy w stanie to wykorzystać. To od nas zależy, na ile, współpracując z tą łaską, zabiegamy o więcej i wzrastamy w wierze. 

Oczywiście – mówiąc o dobrach duchowych otrzymanych od Boga – nie kojarzymy z talentami. Zapewne nie mógłbym występować w programie "Mam talent", ale chyba właśnie o to chodzi. Każdy z nas ma różne dary i talenty. Nieraz to będą szczególne dary artystyczne, czy sportowe, ale sporo ważniejsze są dla nas te dary duchowe. A te zewnętrznie zauważane talenty mają służyć temu, abyśmy potrafili zadziwić się nad majestatem Boga i doświadczyli tego, że Bóg nas nie opuszcza.

Potrzeba nam także pamiętać, że Bóg nie daje nam talentów tak po prostu, abyśmy byli sławni na ziemi. Bóg ma w tym jasno określony cel. Tym celem jest nasze zbawienie, a także dobro ludzi wokół nas. W ten sposób nasze talenty należałoby traktować jako charyzmaty, które służą wspólnocie. Po to Bóg nam daje dary, abyśmy mogli sobie nawzajem służyć, poprzez to okazywać miłość i prowadzić się ku świętości. Za tydzień w Ewangelii będziemy słyszeli scenę Sądu Ostatecznego, podczas której Jezus będzie pytał o nasze czyny miłości. To właśnie po to od Boga otrzymujemy różne dary i talenty, abyśmy poprzez czyny miłości mogli z czystym sercem stanąć przed Panem w Dniu Sądu Pańskiego.

Ładna myśl z Brewiarza

Podzielę się pewnym zdaniem z dzisiejszej Godziny Czytań. Autorem tego zdania jest św. Augustyn, a dotyczy końca świata, albo po prostu momentu śmierci. 

"Ten, kto jest wolny od wszelkich trosk, w spokoju oczekuje przyjścia Pana. Cóż to byłaby za miłość ku Chrystusowi, lękać się, że przyjdzie? Miłujemy Go i boimy się, że przyjdzie. Czy naprawdę miłujemy? Czy może bardziej miłujemy nasze grzechy? Miejmy zatem w nienawiści grzechy, a miłujmy Tego, który przyjdzie, aby ukarać grzechy."

Ładne... Prawda? Jeśli ktoś mówi, że kocha Boga, to dlaczego boi się spotkania z Nim? Przecież nie boimy się przyjścia ukochanej osoby. No chyba, że boimy się, że ta ukochana osoba dowie się, że ją zdradzamy. Ale czy wtedy naprawdę byłaby miłość?

sobota, 12 listopada 2011

Usprawiedliwienie

Dziś chyba ostatni dzień wolny - tak mniej więcej do świąt Narodzenia Pańskiego. Pojutrze zaczynamy wizytę duszpasterską. A ten, kto zna dobrze jakiegoś kapłana, wie, ile to czasu i serca kosztuje i, że trudno te dni nazwać wolnymi. W ubiegłym roku w okresie kolędy pojawiało się na blogu bardzo mało wpisów. Niewykluczone, że tak będzie i w tym roku. Ktoś mógłby jednak stwierdzić, że zmniejszona liczba postów już jest zauważalna, chociaż nie ma jeszcze "kolędy". Niewątpliwie ileś racji w tym jest. Gdzie wyjaśnienie całej tej kwestii? Możliwe, że ten post przybliży czytelnikom, co gdzieś było w moim sercu.

Tytułowe usprawiedliwienie, to opis tego, co gdzieś we mnie jest od miesiąca. Wiecie chyba, że od 18.10 jestem sierotą w pełnym rozumieniu tego słowa. Ciała obojga moich rodziców spoczywają na cmentarzu nieopodal mojego kościoła. Ja niby dzielnie to wszystko znosiłem i znoszę, ale chyba jednak to mnie jakoś zmieniło. Niby nie łączę swojego obecnego stanu ze śmiercią mamy, ale wystarczy spojrzeć na historię moich wpisów po 29 września (gdy po raz ostatni mamę zawiozłem do szpitala), a szczególnie po 12 października (gdy mama miała przeprowadzoną operację), żeby stwierdzić, że coś się zmieniło. Wpisów, poza umieszczanymi co tydzień starymi homiliami, jest jak na lekarstwo.

W ponadrocznej historii mojego bloga pewno dało się wyczuć, kiedy miałem lepsze okresy, kiedy gorsze. I prawie zawsze przekładało się to na częstotliwość pisania postów. Nie chcę pisać o swoich trudnościach, czy porażkach. Szczególnie do czasu, gdy nie da się dostrzec wyraźnego działania Boga, potwierdzającego, że On wie, co robi. Gdy mi się zdarzało pisać o tych trudnych okresach, albo o czymś, co mogło być potraktowane jako skupianie się na szatanie, nieraz dostawało mi się po głowie od czytelników. Wolę nieraz odczekać, by móc ze spokojem o pewnych rzeczach napisać. Chyba czas odczekania po śmierci mamy mija. Wprawdzie mam wrażenie, że w pewnym stopniu trochę się rozleniwiłem, to jednak w ostatnim czasie nie brakowało ważnych modlitw za ludzi i nad ludźmi. Mimo wszystko ileś rzeczy dobrych się dzieje, ale w okresie jesiennej pogody oraz w kontekście tematyki śmierci, co roku występującej w okolicach listopada, pojawia się ileś melancholijnych rozważań i pytań.

Nie chcę o tym pisać, w sumie miałem tu napisać zupełnie inne sprawy, ale myślę, że chwilę jeszcze poczekam z tymi innymi rzeczami. Nie wszystko na raz - byście nie narzekali, że długie posty piszę, albo, że za rzadko je umieszczam. Ale obiecuję, że spróbuję niebawem napisać, o wydarzeniach sprzed miesiąca. Myślę, że będzie to ważny, a na pewno bardzo osobisty, post. Więc warto czekać na niego.

Kończąc dzisiejszą wypowiedź, muszę stwierdzić, że mimo wszystko nie jest ze mną źle. Proszę jednak o modlitwę o siły i Ducha Świętego na zbliżający się trudny dla mnie okres "kolędy". Wiem, że bez Boga w tym okresie sobie nie poradzę.

środa, 9 listopada 2011

Homilia z 9.11.2008.

W minioną niedzielę nie umieściłem na blogu homilii. Trudno mi jest spisywać głoszoną przez siebie Ewangelię. Nie umieściłem także homilii z gazetki sprzed 3 lat, bo wtedy niedziela przypadała 9 listopada. Tegoż dnia przeżywamy dosyć ważne święto - Rocznicy Poświęcenia Bazyliki Laterańskiej - czyli najważniejszego kościoła w świecie. To święto należy do jednego z tzw. Świąt Pańskich, które jest ogólnie ważniejsze niż niedziela i 3 lata temu to liturgia z tego święta była użyta, a nie z 32. niedzieli zwykłej. Z racji na to, że dziś przypada wspomniane święto, pozwolę sobie umieścić tamtą homilię sprzed 3 lat.

"Niestety, nie mogę dać Ci rozgrzeszenia". To chyba najtrudniejsze słowa, które jako kapłan jestem nieraz zmuszony wypowiedzieć. Spowiadając staram się walczyć o możliwość udzielenia rozgrzeszenia, a przynajmniej szukać jakiegoś rozwiązania, tak, aby przekonać penitenta że z jego skruchą „jest coś nie tak” i że warto podejść inaczej do całej kwestii nawrócenia. Decyzja o nieudzieleniu rozgrzeszenia jest dla mnie, jako kapłana, bardzo trudną, bo zawsze pozostaje obawa, że osoba odchodząca od konfesjonału bez rozgrzeszenia, nigdy już do niego nie wróci. Chciałoby się tutaj być dobrym wujkiem i pokazać serce, które wszystko wybacza. A jednak nie zawsze można. 

Mam, niestety, świadomość, że iluśtam ludzi odchodzi od Kościoła z powodu problemów ze spowiedzią. Nieraz jedna spowiedź potrafi zmienić całe życie i albo może pomóc się nawrócić, albo spowodować, że następnej spowiedzi długo nie będzie. Jako kapłan, nie chciałbym nigdy się odwracać człowieka od konfesjonału. Lubię spowiadać – szczególnie te osoby, które mają prawdziwą potrzebę doświadczyć uzdrawiającej mocy Bożego Miłosierdzia. Niekoniecznie jednak lubię takie spowiedzi, kiedy człowiek przychodzi do spowiedzi okazjonalnie (po podpis lub od święta) bez poważniejszej refleksji nad swoim życiem, bądź z przekonaniem, że idzie tylko dla tradycji, nie czując potrzeby przemiany duchowej. 

Problem z odmową rozgrzeszenia pojawia się chyba głównie wtedy, gdy penitentowi brakuje głębszej refleksji nad swoim życiem, bądź gdy brakuje mu chęci do współpracy z Bogiem poprzez zerwanie z grzechem. Zawsze w takich momentach pozostaje mi wątpliwość – jak zareagować?, co powiedzieć?, rozgrzeszyć, czy nie rozgrzeszać? Argumentem, którego ludzie używają przeciwko mnie bywają słowa „Bóg przebacza, a ksiądz nie chce przebaczyć” Dla mnie – kapłana, który ma być tylko sługą i narzędziem w ręku Syna Bożego, a nie panem wobec swoich parafian, takie słowa powinny dać mi do myślenia. I nieraz dają. Jednak refleksja nad dzisiejszą Ewangelią pokazuje, że wielokrotnie mam rację. Jezus, którego Pismo św. nazywa barankiem bez skazy, idzie do świątyni i przepędza kupców, rozrzuca, rozwala. Czytając Ewangelię może pojawić się nawet pytanie o dobroć i miłość Jezusa. A jednak… Dobry i miłujący człowiek, to nie ten, który zawsze na wszystko pozwala. Dobry człowiek, to ten, który dba o to, co naprawdę dobre – czyli Boże. Kapłan – naśladujący Chrystusa – musi nieraz użyć słów, czy zachować się w sposób wydawało by się niezbyt miły, aby zwrócić uwagę, że ktoś działa źle i czyni sobie lub innym szkodę. Ksiądz, gdyby dał penitentowi rozgrzeszenie wiedząc, że się mu ono nie należy, po pierwsze zapewne nie uchroniłby penitenta przed potępieniem, a po drugie wziąłby na siebie konsekwencje tego wszystkiego. Nie udzielenie rozgrzeszenia jest często bardzo wyraźnym znakiem dla penitenta, że jego życie idzie w złym kierunku i potrzeba je zmienić. Lepiej jest, aby człowiek odchodząc od konfesjonału miał świadomość, że potrzebuje zmiany, a nie dowiedział się o swoim niewłaściwym życiu dopiero na Sądzie Bożym, kiedy będzie już za późno. Oczywiście w konfesjonale ksiądz ma obowiązek wyjaśnić dlaczego nie daje rozgrzeszenia. Nie może także obrażać człowieka, lecz mimo wszystko ukazać mu Bożą miłość, która troszczy się o dobro duchowe i życie wieczne człowieka. 

Problemem, który często jest powodem nie udzielenia rozgrzeszenia, jest niewłaściwe rozumienie wolności w kontekście 6. Przykazania. Człowiekowi wydaje się nieraz, że jest na tyle wolny, że może robić to wszystko, co mu się żywnie podoba. Taka osoba traktuje księdza (i poniekąd Boga), jako tego, który ogranicza wolność. Wolność rzeczywiście jest wielkim darem od naszego Stwórcy, ale nie możemy zapominać, że jest nam dana między innymi po to, abyśmy sami wybrali Jezusa jako Pana i idąc Jego drogami doszli do zbawienia. Nie możemy zapominać, że tak jak w drugim czytaniu pisze św. Paweł jesteśmy świątyniami Boga i mieszka w nas Duch Święty. Nasze ciała jako świątynie mają służyć oddawaniu czci Bogu. Płciowość, którą jako wielki dar otrzymaliśmy od Boga, ma służyć pełniejszemu zjednoczeniu męża i żony i tworzeniu komunii na wzór tej, która jest w Trójcy Świętej. Seks, który nie jest związany z pełnym oddaniem na całe życie (poza małżeństwem, bądź korzystając z antykoncepcji) nie będzie wyrazem takiej miłości. Godzi on w świętość naszego ciała. Warto mieć tego świadomość. A kiedy ksiądz – czy to w spowiedzi, czy kiedykolwiek indziej – zwraca na to uwagę, to potraktujmy jako wezwanie do prawdziwej miłości i świętości, a nie czepianie się. 

Moi drodzy! Ksiądz jak każdy człowiek jest grzeszny, a przez to nie zawsze właściwie potrafi zareagować. Jednocześnie my nie zawsze jesteśmy w stanie zrozumieć jakie są intencje działania księdza. Nie oburzajmy się jednak na to, co słyszymy od kapłana, ale próbujmy, zastanawiając się nad swoim życiem, dojść do pełnego spotkania z Bogiem w wieczności. Aby tego dokonać żyjmy tak święcie, jak na świątynię Boga przystało.

Lądowanie Boeninga, a życie wieczne

Podobną treść do tego posta wczoraj napisałem w pewnym komentarzu, ale stwierdziłem, że może warto to umieścić na moim blogu.

Tydzień temu w Warszawie awaryjnie lądował Boeing. Nie otworzyło mu się podwozie. Niektórzy twierdzą, że problem był w wyciśniętym bezpieczniku, który nie pozwolił na elektryczne otworzenie podwozia. Jeśli jest to prawda, to w ten sposób wszelkie próby otworzenia podwozia okazały się daremne. I wprawdzie samolot dosyć bezpiecznie wylądował, to jednak takiej pewności nikt nie miał. Prawdopodobnie przez ten bezpiecznik.

Troszkę podobna sprawa jest z naszym życiem wiecznym. Jezus mówi, że życie wieczne ma ten, kto spożywa Jego Ciało. Życie bez łaski uświęcającej, to jak lot z wyciśniętym bezpiecznikiem w samolocie. Wszelkie nasze działania są daremne przed Bogiem, jeśli żyjemy z wyciśniętym bezpiecznikiem - czyli bez możliwości przyjęcia Komunii świętej. Nasze dobre czyny, po jednostronnym zerwaniu więzi z Bogiem, poprzez grzech, są niestety daremne. I chociaż może udać się bezpiecznie wylądować (czyli osiągnąć życie wieczne), to niestety takiej pewności mieć nie możemy. Nie możemy także liczyć, że te nasze czyny, w okresie życia w grzechu, będą policzone.

poniedziałek, 31 października 2011

Halloween i Godzina Czytań

Od przynajmniej kilku dni chodziło mi po głowie, by na blogu coś napisać o dzisiejszym pseudo-święcie, którego nazwa występuje w tytule postu. Refleksja, która chodzi mi po głowie jest związana z tym dniem, jako dniem kultu. 

W wielu miejscach można zobaczyć dynie, różne straszne maski itp. W wielu przedszkolach i szkołach są organizowane różne bale, zabawy, przebieranie itp. I tylko mnie zastanawia, dlaczego w instytucjach oświatowych, w których nie wolno powiesić Krzyża, lansuje się pogańskie święto? Jeśli już ktoś mów o potrzebie wolności światopoglądowej, to niech przestrzega tego od początku, do końca. Dlaczego w kraju katolickim w ten dzień łatwiej czcić religię celtycką niż rzymskokatolicką? Dlaczego w kraju, gdzie powinno się czcić Boga miłości i pokoju, czci się duchy lęku? Dlaczego w miejsce piękna forsowane są obrzydliwości? Można dużo takich pytań zadawać. 

Ciekaw jestem, czy ci, którzy nakręcają w świecie interes wokół Halloween, mają świadomość, że ma to wszystko związek ze spirytualizmem, czy też są to wkręceni przez innych? Przecież to otworzenie się na świat demoniczny, co prowadzi człowieka do zniewolenia, opętania, a często odejścia od Boga - tak tu na ziemi, jak i w wieczności.

Polacy, katolicy, dbając o dobro duchowe swoje i swoich dzieci, nie dajmy sobie narzucić takich obrzędów, walczmy, by w naszych szkołach, przedszkolach, te treści nie były propagowane. To, co przychodzi z innego narodu naprawdę nie musi być dobre, a wręcz często jest niebezpieczne i złe.

Jakie mogą być tego konsekwencje? Pewnego rodzaju odpowiedź przyszła mi do głowy, gdy czytałem pierwsze czytanie dzisiejszej Godziny Czytań w brewiarzu. Tam może nie było nic o Halloween, ale było o różnych bożkach, o narzucaniu pewnych praktyk religijnych itp. Mam nadzieję, że to, co się tam dalej wydarzyło, nie będzie naszym udziałem. Ale historia lubi się powtarzać. Wspomniane czytanie z brewiarza można znaleźć w Biblii: 1Mch 1,41-64.

niedziela, 30 października 2011

(Nie) tylko dla kapłanów - homilia

Trzy lata temu w gazetce parafialnej pojawiła się homilia związana z uroczystością Wszystkich Świętych. Na tym blogu można ją znaleźć jako "Bardzo osobiste wspomnienie". Umieszczam tutaj homilię, którą prawdopodobnie wygłoszę dziś na Mszy św. Nigdy homilii sobie nie piszę i głoszę z głowy, więc trudno powiedzieć, co ostatecznie zostanie wygłoszone. Na wszelki wypadek wyjaśniam, że w naszej parafii jest liturgia z 31. niedzieli zwykłej, a nie z uroczystości poświęcenia kościoła.

Wczytując się w dzisiejszą liturgię słowa, można by dojść do wniosku, że nie powinienem głosić homilii na Mszy świętej z ludem. Powinienem spotkać się z braćmi w kapłaństwie i po prostu mocno wyartykułować treści z pierwszego czytania i Ewangelii. Krytyka kapłanów i ludzi stojących na czele wierzących jest w dzisiejszej liturgii tak mocna, że wypadałoby się schować za szafę i w ciszy własnego serca przemyśleć swoje postępowanie. Oczywiście są trochę inne czasy i pewno dzisiejsze treści można by przełożyć na przykłady innych negatywnych zachowań osób duchownych, ale myślę, że jest wielu księży, którzy nie chcieli by słuchać dzisiejszych czytań. Inna rzecz jest taka, że boję się, iż owi duchowni mogą sobie nie zdawać sprawę, że to o nich mowa. Człowiek, który sam się wywyższa, często nie zauważa, że ma problem i zasługuje na poniżenie.

Te słowa nawiązujące do poniżenia, a znajdujące się na końcu dzisiejszej Ewangelii, mówią o pokorze. Warto sobie wyjaśnić, że bycie pokornym wcale nie oznacza bycia człowieka, który daje się wszystkim poniżać, który nie ma swojego zdania i w ogóle powinien przepraszać, że żyje. Pokora, to nie jest bezsensowne udawanie, że jest się małym, ale stawanie w prawdzie oraz gotowość służby i stawania się małym w oczach świata. Człowiek pokorny to ten, który zna swoją godność, ale zna także prawdę o sobie – że wprawdzie przed Bogiem wydaje się niemalże prochem, to jednak w oczach Boga jest wielki gdy żyje „na wzór Syna Człowieczego, który nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu” (Mt 20,28). 

Znając treści Pisma Świętego, można stwierdzić, że taką pokorą najwyraźniej wyróżniał się święty Paweł. Mówiąc o niekoniecznie właściwym podejściu osób duchownych do realizacji Bożego powołania, trzeba także spojrzeć na postać tegoż Apostoła Narodów. Dzisiejsza liturgia przedstawia fragment Listu do Tesaloniczan. Wprawdzie wydawać by się mogło, że słowa Pawła są pewnego rodzaju chwaleniem się, to jednak są formą dziękczynienia, chwalenia Boga i prośby o miłość. Wspominana pokora świętego Pawła przekonuje mnie, że słowa z dzisiejszego drugiego czytania odzwierciedlają prawdę. Apostoł narodów jawi się „jak matka troskliwe opiekująca się swoimi dziećmi”. Jego postawa pełna jest życzliwości, poświęcenia oraz pragnienia, by nie być ciężarem. Niewątpliwie postawa autora tegoż czytania jest przykładem do naśladowania dla każdego Apostoła – każdego, kto jest kapłanem i ojcem duchowym dla wiernych. 

Konfrontując ze sobą drugie czytanie z pozostałą częścią liturgii słowa, każdy duchowny powinien zrobić solidny rachunek sumienia, do kogo mu bliżej. Te wszystkie fragmenty Pisma Świętego są naprawdę dobrym punktem wyjścia do refleksji w trakcie rekolekcji kapłańskich, a inni teoretycznie nie muszą tego słuchać. Dlatego na wstępie tej homilii dałem do zrozumienia, że w ogóle nie powinienem głosić dziś homilii świeckim. Prawda jest jednak taka, że według Prawa Kanonicznego mam obowiązek wygłosić dziś homilię. Ale nie tylko robię to z obowiązku. I jest ku temu kilka powodów. Pierwszym może być kwestia powszechnego kapłaństwa. Każdy z nas uczestniczy w Chrystusowym kapłaństwie na mocy sakramentu Chrztu świętego i teoretycznie może być adresatem dzisiejszej liturgii słowa – tak krytyki niewłaściwych postaw, jak i pochwały postawy podobnej do świętego Pawła. 

Drugi argument wynika bezpośrednio z samej liturgii. Jezus mówi: „Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą”. W tym samym momencie, gdy Jezus tak krytykuje uczonych w Piśmie i faryzeuszy, nakazuje ich słuchać. To Bóg powołuje ludzi na odpowiednie urzędy i stawia na czele ludzi. I chociaż ma świadomość, że nieraz sprzeniewierzają się swojemu powołaniu, nadal nimi kieruje i poprzez posłuszeństwo im prowadzi wiernych do świętości. Tym bardziej, że św. Paweł pisze: „przyjęliście słowo Boże usłyszane od nas […] nie jako słowo ludzkie, ale jak jest naprawdę, jako słowo Boga, który działa w was wierzących”. To są bardzo ważne i dużo mówiące słowa. To Bóg mówi przez swoich kapłanów, a nam pozostaje to przyjąć. 

Z tego argumentu wynika także i trzeci: Warto zauważyć, że już w starożytnych czasach byli różni duchowni i nie można przekreślać, nawet najgorszych w naszych oczach, a raczej wspierać, motywować i przede wszystkim za nich modlić. Oni są wybrani przez Boga i niezależnie, jak bardzo się sprzeniewierzyli swojemu powołaniu, Bóg nadal może czynić przez nich wielkie rzeczy i prowadzić nas do siebie. A nam pozostaje nie wywyższać się nad innych, lecz z pokorą przyjmować tę trudną nieraz prawdę i prosić Boga, by przemienił swoje sługi i dał im, także mi, gorliwość podobną do tej, którą miał św. Paweł.

niedziela, 23 października 2011

Homilia z 26.10.2008.

Dziś w naszej parafii, jak w prawie każdą niedzielę, poprzez chrzest kilkoro dzieci zostanie włączonych do wspólnoty Kościoła. To, na jakich ludzi wyrosną, w dużej mierze zależy od ich rodziców. Różne są podejścia do wychowywania dzieci. Dosyć popularnym, niestety, jest wychowanie bezstresowe. Często jednak prowadzi ono do rozpuszczenia dzieci, co zazwyczaj obraca się przeciwko rodzicom i ogólnie całemu społeczeństwu, a także samym niewłaściwie wychowanym osobom. Inny zły sposób wychowania wykorzystuje dotkliwe kary cielesne w momentach, gdy rodzice nie radzą sobie z dzieckiem. Taka postawa również nie wpływa dobrze na młodego człowieka, gdyż często prowadzi do agresji. Efektem złego wychowania może być nieukształtowanie odpowiedniego korzystania z wolności przez dziecko. Albo dzieci nie bardzo wiedzą, że są jakieś zakazy i nie wszystko człowiekowi wolno, albo nie są w stanie podejmować dobrych decyzji, bo wszystko w dzieciństwie robiły tylko ze strachu przed rodzicami. 

Podobne problemy, jak w przypadku ogólnego wychowania, mogą wystąpić w wychowaniu do wiary. Trzeba mieć świadomość, że do zbawienia oprócz chrztu potrzebna jest także wiara człowieka, którą dzieciom wpoić powinni rodzice. Mają oni za zadanie chociażby nauczyć swoje dziecko modlitwy, a także regularności w chodzeniu do kościoła. Nie można zapominać, że trudno o lepszą naukę, niż dobry przykład i praktykowanie wiary. Rodzice winni także pomóc dzieciom poznać Boga. I tak jak ma to miejsce w ogólnym wychowaniu, tak potrzeba to zrobić dojrzale. Zdarza się, że mama mówi do synka - „uważaj, bo jak będziesz się źle zachowywał, to Bozia cię ukarze”. Takie stawianie sprawy może niestety narobić wielu szkód. Po pierwsze kolejny raz wychowujemy dziecko w nastawieniu ciągłego strachu przed Bogiem, a po drugie - i co chyba w tym wszystkim jest najważniejsze - przedstawiamy mylny, potrafiący nieraz przez wiele lat, albo pokoleń pokutować, obraz Boga. 

Wielu ludzi, niestety, ma właśnie wpojoną niewłaściwą wizję Boga - surowego sędziego, który tylko czyha na nasz grzech, aby nas ukarać. Tak daleko jest to wyobrażenie zakorzenione w naszym myśleniu, że nawet w jednej z tradycyjnych pieśni maryjnych śpiewamy „a kiedy Pan Bóg rozgniewany siecze, szczęśliwy, kto się do Matki uciecze”. Ktoś, kto powiela te słowa i ten punkt widzenia, najwyraźniej nigdy Boga nie doświadczył. To jest myślenie zakorzenione w Starym Testamencie - słyszymy to także w dzisiejszym pierwszym czytaniu. Pan Bóg zapowiada swój gniew i wyniszczenie mieczem grzeszników. Jednakże chociaż są to słowa z Biblii, to nie znaczy, że dokładnie taki jest Bóg. Trzeba pamiętać, że Prawo Mojżeszowe było spisywane, gdy w tamtej części świata obowiązywał bardo surowy Kodeks Hammurabiego i pod tym kątem biblijne „oko za oko, ząb za ząb” było bardzo uczciwym na tamte czasy prawem. Boga rozumiano jako bardzo sprawiedliwego, który odpłaca tak, jak Go skrzywdzono. Wymienione w pierwszym czytaniu przykazania wchodziły w kanon przymierza zawartego pomiędzy Bogiem i ludźmi. Izraelici zgodzili się wypełniać przykazania w zamian za obietnicę opieki Bożej. Miały być one dla ludzi drogowskazami - jak zgodnie dojść do Ziemi Obiecanej i jak żyć, aby ponownie nie dostać się do niewoli. Za zerwanie przymierza poprzez ciężki grzech groziła śmierć. Każdy Izraelita był tego świadomy i dlatego robił wszystko, aby na karę nie zasłużyć. Niestety, wielokrotnie odchodził od Boga i dlatego naród Izraelski często dostawał się do niewoli. 

Dlaczego zatem przedstawiony w Biblii obraz Boga - surowego sędziego, pałającego gniewem, jest mylny? Nie możemy zapominać, że jesteśmy chrześcijanami. Wierzymy w tego samego Boga, co Izraelici, ale to słowa Jezusa najbardziej pokazują nam Boga. Jezus powiedział do Filipa: „kto mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca” (J 14,9). Zatem patrząc na Jezusa, możemy zobaczyć zupełnie inny obraz Boga. Chociaż w Ewangelii jest scena wypędzania kupców ze świątyni - jako obraz gorliwości Jezusa o to, co należy do Boga - to miłość jest prawdziwym obliczem naszego Stwórcy. Ten sam Chrystus, chociaż mówił, że nie przyszedł zmienić Prawo, każe inaczej na pewne sprawy patrzeć. Nie chodzi Bogu o ścisłe wypełniania prawa, lecz o miłość, z jaką te i inne prawa wypełniamy. 

Dosyć dobrym dopowiedzeniem do tego, jak należy patrzeć na Boga, są słowa św. Pawła z drugiego czytania. Bóg żywy i prawdziwy, to ten, który z miłości dla nas posłał swojego Syna i pozwolił, aby poprzez śmierć i zmartwychwstanie ochronić nas od Bożego gniewu. Należy tutaj dopowiedzieć, że św. Paweł poprzez Boży gniew nie rozumiał nienawiści, czy też pragnienia zemsty, ale ponoszenie przez człowieka konsekwencji swoich grzechów, by mu uświadomić potrzebę zbliżenia się do Boga. 

Moi drodzy! Pan Bóg nie jest surowym sędzią, który chce nas pokarać za nasze grzechy. To my sami wystawiamy się na ataki szatana poprzez grzeszne odrzucenie Boga. Bóg jest miłością. On nas kocha tak bardzo, że poświęcił dla nas życie swojego Syna. My jednak, aby zbliżyć się do Boga musimy także żyć miłością. I to nie miłością małą, ale miłością największą z możliwych, na ile serce, dusza i umysł pozwalają. Tą miłością mamy także dzielić się z naszymi bliźnimi. Taki obraz Boga, - kochającego Stworzyciela powinni przekazywać rodzice dzieciom, sami jednocześnie czerpiąc z tego wzoru rodzicielstwa pełnego miłości. Dlatego też przykazania miłości są uznane, jako największe.

piątek, 21 października 2011

[*]

Niecały rok temu zakładałem tego bloga. Po kilku dniach informowałem o śmierci Moniki Brzozy. Po kilku następnych dniach pisałem osobiste wspomnienie o śmierci mojego taty. A dziś...

Krótko podzielę się informacją, że od 3 dni po raz kolejny jestem w żałobie. Moja mama, śp. Alicja F. odeszła do Pana. Jutro rano jest pogrzeb. Proszę westchnijcie do Pana w intencji mojej śp. mamy i nas - jej dzieci.

Jutro szykuje się ogólnie trudny dzień. Bo wieczorem wraz ze Wspólnotą mamy po raz pierwszy "publicznie" prowadzić Mszę św. połączoną z modlitwą o uzdrowienie i uwolnienie. Nie będzie zatem to dla mnie łatwy dzień. Ale "Jeśli Bóg z nami, któż przeciwko nam". Wierzę, że Bóg pobłogosławi, tylko naprawdę potrzebuję wsparcia modlitewnego.