Blog przeniesiony

Informuję, że od listopada 2014 niniejszy blog jest prowadzony na nowej stronie xjacek.bartymeusz.pl

środa, 5 grudnia 2012

Co autor miał na myśli, czyli wyjaśnienie testu

Pamiętam, że w czasach szkoły średniej jedną z form pracy na języku polskim była interpretacja wiersza (czy jakiegoś dzieła). Zawsze miałem z tym problem. Bo skąd ja mam wiedzieć, co autor miał na myśli? To, co mi się wydaje, nie zawsze musi być zgodne z tym, co było zamiarem autora. Z drugiej strony - skąd polonistka wie, co autor chciał przekazać? Tak się złożyło, że teraz stanąłem po drugiej stronie barykady. Nie zostałem zrozumiany w tekście "Test".

Może forma tego testu była dziwna, ale morał miał być wnioskiem z pewnej - realnej - rozmowy w trakcie wizyty duszpasterskiej. Na moje pytanie, czy ten ktoś chodzi do kościoła, usłyszałem, że ma sporo innych zajęć i trudno znaleźć mu czas na Mszę św., ale ogólnie jest bardzo wierzący. Zapytałem go, czy gdyby się dowiedział, że ktoś mu chce dać milion złotych, tylko trzeba by w niedzielę po te pieniądze pojechać, to czy by znalazł na to czas i by się zgodził. Usłyszałem odpowiedź twierdzącą. Za chwilę jednak sam zasugerowałem że pewno nawet gdyby dawali tysiąc złotych, to by pojechał. Także usłyszałem twierdzącą odpowiedź. 

Innymi słowy pewien wniosek: to, czy człowiek znajdzie czas między różnymi zajęciami, by coś innego zrobić, zależy od tego, na ile mu się to opłaca. Idąc tym tropem można postawić pytanie: "dla jakiej wartości warto coś innego w niedzielę zrobić?" Dla 100 tys., tysiąca, stu złotych, czy mniej?

A jeśli człowiek gotów byłby stracić czas (nie ważne, czy jeżdżąc autobusem, czy np. idąc na spacer lub spotykając się z innymi ludźmi) dla jakichś marnych pieniędzy, to dlaczego nie jest w stanie znaleźć czasu na pójście do kościoła? Widocznie ten człowiek nie zauważa aż takiej wartości Eucharystii - największego daru Boga dla Kościoła (czyli wierzących). (por. bł. Jan Paweł II, Ecclesia de Eucharistia, 11). A jeśli największy dar Boga ma niską wartość, to i Bóg ma w oczach tego człowieka niską wartość.

Test, który napisałem w swojej formie trochę nawiązywał do targowania się Abrahama z Bogiem w sprawie Sodomy i Gomory (Por. Rdz 18,23-33). Tam stanęło na tym, że ostatecznie te miasta zostały zrównane z ziemią, bo nie znalazło się dziesięciu sprawiedliwych. Wprawdzie pisząc test o tym nie myślałem, ale może się okazać, że los Twój będzie podobny do Sodomy i Gomory, gdy Bóg i Jego dary nie będą miały dla Ciebie odpowiedniej wartości.

Trochę podsumowując - jeśli dla pewnych pieniędzy jesteś gotowy zmienić swoje plany niedzielne i zrobić nawet coś po ludzku bezsensownego, to dlaczego nie jesteś w stanie w tych planach umieścić niedzielnej Mszy św., mimo, że jesteś wierzący? I czy ma to dla Ciebie jakieś znaczenie i wartość?

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Test

Mam dla Ciebie test... Chociaż nie wiem, czy akurat dla Ciebie, czy do wykorzystania dla Twoich znajomych. 

1. Wyobraź sobie, że dostałeś propozycję. Wystarczy wsiąść do wskazanego autobusu, w jakiejś części zapełnionego, w tym częściowo przez Twoich znajomych. I pojechać tam, gdzie kierowcy będzie się podobało. Za około godzinę wrócisz do domu. Jeśli to zrobisz, otrzymasz w nagrodę 100 tys. złotych. Czy skorzystasz z takiej propozycji?
2. Czy jeśli powyższa propozycja nie opiewałaby na 100 tys., a na 10 tys., to nadal byś się zgodził?
3. A gdybyś miał dostać tysiąc zł?
4. Co powiedziałbyś, gdyby za tą godzinę byś dostał "tylko" 100 zł?
5. 50 zł?
6. 10 zł?
7. 1 zł?

Przy jakiej kwocie byś zrezygnował z propozycji? A może dla przygody i znajomych pojechałbyś za darmo?

Zastanów się poważnie nad pożądaną kwotą.

Wyniki testu:
Ta najmniejsza kwota, za którą byłbyś gotowy pojechać nieznaną drogą autobusem, w sytuacji, gdy opuszczasz niedzielną Mszę św. określa znaczenie Boga w Twoim życiu. Jeśli jesteś gotowy stracić godzinę dla tej kwoty, a jednocześnie nie chcesz tracić godziny dla Boga, to widać, ile dla Ciebie jest warty Bóg.

Podsumowując pojawia się pytanie: Jak wielką wartość ma dla Ciebie Bóg, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa oraz możliwość pójścia do nieba? Odpowiedz sobie na to sam. Muszę Cię jednak przestrzec, że zapewne szatan mógłby Ci dać każdą z tych kwot, jeśli zrezygnujesz z możliwości pójścia do nieba.

niedziela, 2 grudnia 2012

Pranie i reklama, a miłość Boża

Tak mnie naszło znowu na pisanie. Może gdzieś w sercu brzmi wezwanie "biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii", albo to, co ostatnio cytowałem: "będziesz mówił, cokolwiek Tobie polecę". Może czas na mówienie. Szczególnie, że w ostatnich dniach kilka przemyśleń się pojawiło, o których chciałbym napisać. Inna rzecz, że już kiedyś też miewałem seriami przemyślenia, a nie przekładało się to na kolejne posty. Ostatnio mi przyszła taka myśl:

Kiedyś w prezencie dostałem koszulkę z pewnym obrazkiem umieszczonym na niej. Nie mi oceniać, czy to było ładne, czy nie. Nieraz nosiłem - czy to na wierzchu, czy pod jakimś swetrem. W miarę noszenia i kolejnych prań koszulka, a szczególnie obrazek na niej, blakł. Niedawno całkowicie się zniszczył. Oczywiście można by się zastanawiać, czy były podjęte właściwe środki, by to wszystko było w stanie takim, jak na początku. Różne reklamy przedstawiają środki piorące, które nie tylko nie niszczą ubrań i ich kolorów, ale wręcz potrafią przywrócić ich dawny blask. Nie wiem. Nie jestem ekspertem. Wiem jednak, że czasami reklamy potrafią robić ludziom wodę z mózgu, a przez to wielu ludzi tym reklamom wierzy.

Co to ma do rzeczy w sprawach wiary? A no ma i to dużo. Otóż każdy z nas ma w sobie (albo na sobie) obraz Boga. W dużej mierze od poczęcia, a najpełniej od Chrztu Św. Dzięki temu potrafimy m.in. kochać i rozróżniać dobro od zła. Jednakże w miarę naszego życia obraz Boga w nas potrafi wyblaknąć, jak obrazek na mojej koszulce. Systematycznie potrzebny jest nam odpowiedni środek, który nie pozwoli temu obrazowi wyblaknąć, a wręcz przywrócić jego dawny blask. Tym środkiem jest sam Bóg, który jest Miłością. To On, gdy się do Niego zbliżamy oraz karmimy Jego Ciałem i Słowem, odnawia w nas dziecięctwo Boże i Jego w nas obraz, pełny miłości. 

Jaka z tego konkluzja? Można przez jakiś czas żyć miłością, bez bliskości Boga - bo każdy z nas ma w sobie Boży obraz - podobnie jak kiedyś ładny był obrazek na mojej koszulce. Ale jeśli człowiek nie będzie żył Bogiem na co dzień, to będzie w nim coraz mniej miłości. Albo tak zostanie ona wypaczona, że nawet nie zorientujemy się, że to z prawdziwą miłością niewiele ma związku, a tak naprawdę nadaje się prawie do wyrzucenia.

I jeszcze na końcu wypada stwierdzić, że to, co tu piszę nie jest reklamą robiącą wodę z mózgu. Ja osobiście doświadczyłem, że Bóg stale mnie odnawia i pozwala mi żyć coraz większą miłością, bo coraz bardziej staram się być blisko Niego. I wierzę, że Bóg Tobie też może dać nowe życie i to życie w obfitości (por. J 10,10). Ale Ty nie musisz w to wszystko wierzyć. Możesz zamiast Bogu wierzyć telewizyjnym reklamom i treściom. Tylko co z tego będziesz miał?

piątek, 30 listopada 2012

Ewangelizacja na Kolędzie

Od dwóch tygodni w naszej parafii chodzimy z wizytą duszpasterską. Jest to trudny czas. Fizycznie i psychicznie. Głupio iść, kiedy ludzie mają przekonanie, że idę tylko po pieniądze. Ale chyba muszę stwierdzić, że jeszcze głupiej iść, gdy nikt w bloku nie wie, że właśnie tego dnia odbywa się u nich kolęda.

Tak się złożyło, że w bloku wczoraj przeze mnie odwiedzanym o kolędzie wiedziały 4 rodziny. Dziś na 28 mieszkań tylko 2 rodziny. I tak chodząc czułem się jak żebrak, który co kilka mieszkań słyszy "to dzisiaj?... nie było żadnej informacji...". Owszem nie było. Wiem o tym. Fakt, że obecnie odwiedzane bloki, mimo, że należą do naszej parafii, stoją sporo bliżej innego kościoła i tam (o ile w ogóle) mieszkańcy chodzą. Nie ma co się dziwić, że nie było komu z tego bloku zabrać ogłoszenia i rozwiesić dla innych mieszkańców. Z tych 6 rodzin (przez 2 dni), które spodziewały się mojej wizyty tak naprawdę, to tylko jeden pan chodzi do nas i to czasami. Nawet jego żona chodzi do tego drugiego kościoła. Takie życie w Warszawie...

Ale w sumie nie o tym chciałem mówić. Chociaż ma to związek tak z wczorajszą, jak i dzisiejszą wizytą. Wczoraj byłem jakoś tym wszystkim podłamany. Ale tak się złożyło, że byłem dziś u spowiedzi i usłyszałem, że to wizyta duszpasterska to najlepsza obok katechezy forma ewangelizacji w parafii. Że to jest ważne duszpasterstwo i, że trzeba iść z podniesioną głową, wierząc, że to Pan Jezus mnie do tych ludzi posyła. Troszkę mnie te słowa postawiły do pionu, bo kilka dni temu przy naszym biskupie stwierdziłem, że gdy chodzimy po kolędzie, duszpasterstwo w parafii leży (w znaczeniu, że ksiądz przez blisko pół roku nie bardzo może zajmować się prowadzonymi przez siebie wspólnotami).

Ale jak powiedział spowiednik, to stwierdziłem, że warto tak do tego podejść. Chociaż nie ukrywam, że były w tym nastawieniu jakieś wątpliwości. Jednakże Pan Bóg pomógł je rozwiać niedługo później. Gdy dziś modliłem się, przyszły mi do głowy słowa o powołaniu Jeremiasza. W sumie to nieraz takie słowa chodzą mi po głowie. Ale różne są tam zdania. Pierwsze, na które dziś zwróciłem uwagę były głównie o tym, by się nie bać, bo Bóg jest ze mną, by mnie chronić. Pomyślałem - no tak... Ta podniesiona głowa - nic tylko iść na kolędę. Ale wczytałem się w ten fragment dokładniej i szczególnie zwróciłem uwagę na słowa: "pójdziesz do kogokolwiek cię poślę i będziesz mówił, cokolwiek tobie polecę" (Jr 1,7b). I to te słowa wyraźnie mi potwierdziły słowa spowiednika.

Sporo ważniejsze jednak, że te słowa potwierdziły się w trakcie dzisiejszej kolędy... Mimo tego, że wiedziałem, jak będzie kiepsko z wiedzą o przyjmowaniu mnie przez ludzi, to jednak poszedłem wierząc, że to Bóg chce, bym tam poszedł. Wprawdzie tylko 2 rodziny wiedziały o kolędzie (dowiedziały się przypadkowo), to przyjęto mnie w sumie w 7 mieszkaniach. I jaki efekt? Pierwsze mieszkanie, pani mówi pod koniec: "piękne świadectwo wiary ksiądz nam powiedział". W tym mieszkaniu a także jeszcze w jednym były studentki, które może pojawią się w naszym kościele i pomyślą o dołączeniu do scholi młodzieżowej. Na koniec u pewnej pani siedziałem grubo ponad pół godziny, ale ogłosiłem jej cały kerygmat, ona uznała Jezusa jako jedynego Zbawiciela i Pana oraz pomodliłem się o wylanie Ducha Świętego. Stwierdziła na koniec, że może dołączy do Neokatechumenatu w tym kościele, do którego chodzi.

Jakże pięknie sprawdziły się słowa spowiednika i te, które (jak wierzę) Bóg mi podpowiedział z Pisma Świętego. A, że zebranych dzisiaj ofiar było chyba najmniej spośród wszystkich moich odwiedzin od początku kapłaństwa, to naprawdę wtórna rzecz. Ciekawe tylko, co na to mój proboszcz...? Ale to już nie moja sprawa.

Z mojej strony pozostaje tylko dziękować Panu i cieszyć się, że można być narzędziem w Jego wielkich dziełach. Chwała Panu!

sobota, 24 listopada 2012

Małżeństwo i śmierć

Nie... wcale nie wracam do pisania postów. Nie wiem, czy i kiedy to się stanie. Ale tak mnie naszło, by dziś napisać. Bo pewna moja refleksja nad dzisiejszą Ewangelią mnie samego zaskoczyła. Początkowo zastanawiając się nad tym, co można by ludziom powiedzieć o dzisiejszej Ewangelii, nie wiedziałem o czym tu mówić. Jednakże Duch Święty, po krótkiej modlitwie, doprowadził mnie do ciekawych wniosków, którymi chcę się podzielić.

W dzisiejszej Ewangelii saduceusze przychodzą do Jezusa i dają przykład siedmiu braci, którzy umierali bezdzietnie, biorąc kolejno jedną kobietę za żonę. Pojawiło się pytanie, czyją żoną będzie ta kobieta po zmartwychwstaniu. Zaciekawiła mnie odpowiedź Jezusa. Część z niej brzmi: "w powstaniu z martwych, ani się żenić nie będą, ani za mąż wychodzić" (Łk 20,36b). Ale to oczywiście nie koniec, bo Jezus za chwilę tłumaczy (bo chyba tak należy rozumieć słowo "bowiem") dlaczego nie będzie tych małżeństw: "Już bowiem umrzeć nie mogą" (Łk 20,37a). Co z tego wynika? Ludzie w niebie nie będą się żenić, ani za mąż wychodzić, bo nie mogą już umrzeć. A zatem nie można być w małżeństwie, kiedy nie można umrzeć. A dalej idąc za tą myślą - MAŁŻEŃSTWO JEST NIEROZŁĄCZNIE ZWIĄZANE Z UMIERANIEM. Nie można iść do małżeństwa (a tak naprawdę realizować jakiegokolwiek życiowego powołania), bez gotowości umierania. Człowiek w małżeństwie ma umierać (albo obumierać) dla współmałżonka. Czyli być gotowym każdego dnia tracić, czy wręcz wyniszczać siebie dla miłości.

Domyślam się, że już w tym momencie mógłbym usłyszeć głosy, że postradałem zmysły i mogą pojawić się pytania, czy w ogóle warto się żenić/wychodzić za mąż. Bo przecież tak się nie da, by stale umierać. I wydaje się po ludzku, że to zupełnie bez sensu. 

Ale ja bym tak szybko nie zakończył takiej refleksji nad Ewangelią, bo jednak mowa w niej jest o zmartwychwstaniu i o tym, że Bóg, jest Bogiem żyjących. To znaczy. Bóg daje życie. Poprzez sakramenty przechodzimy od śmierci do życia. Zatem myślę, że konkluzja powinna być taka. W małżeństwie (a w sumie w całym życiu) mamy być gotowi na stale obumieranie dla miłości, jednakże musimy także czerpać od Tego, który daje nam życie. I oto - można by tak stwierdzić, że sakrament małżeństwa jest sakramentem, który pomaga dla drugiej osoby umierać, a sakrament Eucharystii pomaga nam to życie odzyskać i nim żyć. 

Wiele małżeństw tego nie rozumie i wydaje się im, że wystarczy ślub kościelny, by wszystko w rodzinie było w porządku. Ale ten pseudo-porządek można by porównać do sytuacji, gdyby Jezus na krzyżu umarł i już więcej nie zmartwychwstał

Zatem moi drodzy. Żyjmy miłością - w małżeństwach, w rodzinach, w powołaniu życiowym, będąc gotowi na umieranie każdego dnia razem z Chrystusem. Jednakże nie trwajmy w tej śmierci, lecz dzięki sakramentom pokuty i pojednania oraz Eucharystii na nowo (prawie) każdego dnia powstawajmy z tej śmierci do życia w obfitości.

poniedziałek, 17 września 2012

Złorzeczenie - czyli kto mieczem wojuje...

Jak już wczoraj coś napisałem i nawet pojawił się komentarz, to może napiszę posta, który od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie. Mianowicie o problemie złorzeczenia.

Nieraz spotykam się z ludźmi, którzy przyznają się, że komuś źle życzyli. Z rozmowy jednak wynika, że te osoby nie mają świadomości, jakie to niebezpieczne. Złorzeczenie, tzn. życzenie komuś źle. Czyli życzenie, by coś złego te osoby spotkało, albo dokładniej, by ktoś zły się tymi osobami zajął. Szatan takie złorzeczenie przyjmuje jak dobrą monetę. Bo nasze słowa traktuje jako polecenie uczynienia zła i to na nasz rachunek. Pojawia się tu ciężki grzech szkodzenia innym - zupełnie sprzeczne z Chrystusowym wezwaniem do miłości.

Jednakże złorzeczenie ma konsekwencje nie tylko w kategoriach grzechu. Szatan nic nie robi bezinteresownie. A, że jemu przede wszystkim zależy na człowieku i jego duszy, więc robi krzywdę duchową osobie, w stosunku do której było skierowane złorzeczenie. Tyle tylko, że jeszcze jest nad tym wszystkim Bóg. I jeśli taka osoba jest blisko Boga, często złorzeczenie nie zrobi zbyt dużej szkody takiej osobie, chyba, że Bóg z jakiegoś powodu dopuści atak szatana np. dla uświęcenia takiej osoby.

Szatan jednak, któremu pozwoliło się działać, nie poprzestaje na atakach na osobę której złorzeczono. Zawsze - prędzej, czy później - obraca się w stronę osoby, która z nim współpracuje - w tym przypadku osoby, która złorzeczyła. Tym bardziej, że pojawia się Jezusowe "Kto mieczem wojuje, od miecza ginie" (Mt 26,52). I o to osoby, które złorzeczyły stają się często celem ataków szatana i wielokrotnie na nie i na ich bliskich spada różnego rodzaju zło - cierpienie i nieszczęście. Znam przypadki osób, które chciały skrzywdzić inne osoby, a w nieszczęśliwym wypadku traciły swoich bliskich. Złorzeczenie często bywa także przyczyną zniewolenia duchowego, czy wręcz opętania.

Myślę, że da się tu zauważyć ogromne niebezpieczeństwo związane ze złorzeczeniem - tak w kategoriach duchowych, jak i fizycznych; doczesnych, jak i wiecznych. I ważne by tego nie robić.

Pojawia się jednak pytanie, co zrobić, kiedy już ktoś złorzeczył? Na pewno trzeba się tego wyrzec. Prosić Boga, by odwrócił konsekwencje tych słów. Ale jest jeszcze jedno. Jezus mówił: "Miłujcie waszych nieprzyjaciół, módlcie się za tych, którzy was prześladują" (Mt 5,44). A święty Paweł "Błogosławcie tych, którzy was prześladują! Błogosławcie, a nie złorzeczcie!" (Rz 12,14). Ważna jest modlitwa za osoby, którym złorzeczyliśmy i prośba, by Bóg im błogosławił - tzn. czynił dobrze i z miłością.

Ktoś oczywiście mógłby zapytać, dlaczego mam się modlić o błogosławieństwo dla osób, które mnie krzywdzą? Po pierwsze, to słowa św. Pawła "zło dobrem zwyciężaj" (Rz 12,21) A po drugie - gdy życzymy komuś źle, tzn. znaczymy, by było z nią jeszcze gorzej i by będąc gorszą, jeszcze bardziej krzywdziła ludzi - także nas. Prosząc o błogosławieństwo - prosimy o doświadczenie Bożej łaski i miłosierdzia. W ten sposób stajemy się prawdziwymi uczniami Jezusa, a także ułatwiamy takiej osobie możliwość nawrócenia się, a w dalszej perspektywie nieraz naprawienia szkód. Które rozwiązanie lepsze? To, gdy osoba jest coraz gorsza, czy też, gdy zmienia się na lepszą i przestaje więcej szkodzić? Każdy powinien sobie na to sam odpowiedzieć.

PS. Podobnego typu rozumowanie można przeprowadzić przy różnych zagrożeniach duchowych. Lepiej nie współpracować ze złem...

niedziela, 16 września 2012

Przygotowanie do Komunii

Dawno tu nie pisałem. I w sumie nawet nie planowałem. Ba... nawet w tej chwili nie wiem, czy planuję opublikować to, co aktualnie piszę. Wszak w archiwum mam przynajmniej kilka niedokończonych - a głównie przez to nieopublikowanych postów. 

Fakt jest taki, że niedawno dotarły do mnie zapytania o bloga. A do tego były nawet w wakacje takie momenty, w których miałem coś napisać. Może kiedyś mi się przypomni, to napiszę. Powód dzisiejszego pisania, to chyba także stres oczekiwania na rozpoczynające się za godzinę przygotowanie do I Komunii św., które po raz kolejny poprowadzę z moją Wspólnotą. Wprawdzie to już dla mnie nie nowość, ale kolejny raz przeraża mnie ilość obowiązków z tym związanych, ilość osób niezadowolonych z decyzji itp. Do tego chyba najtrudniejsze są rozwiązania logistyczne. Jak pomieścić 150 dzieci w sali, w której mieści się tylko 90 krzeseł? No... może będzie łatwiej, bo może uda się wykorzystać jeszcze jedną salę, do której pójdzie 30 drugoklasistów.

Jak to wszystko ogarnąć? Opieka nad dziećmi, to głównie domena świeckich. Co ciekawe na terenie naszej parafii poza szkołą społeczną nie ma szkół podstawowych. Nie ma też więc katechetów dzieci w wieku szkół podstawowych. A dzieci do I Komunii w ostatnich latach chodzi po 150. 2 sezony temu (tzn. w roku szkolnym 2010/2011) do I Komunii św. w naszej parafii poszło 198 dzieci. W tym około 30 ze wspomnianej szkoły społecznej. Takie życie. Trudno to wszystko pogodzić. Trudno nad tym wszystkim zapanować. I to, że ja bezpośrednio się tymi dziećmi prawie nie zajmuję, to jednak jest stres, jak to będzie.  Jestem tu niezmiernie wdzięczny mojej Wspólnocie.

Ja pozornie mam mniejszy problem. W kościele, gdzie miejsc siedzących jest ponad 400, mam w tym samym czasie spotkanie z rodzicami. Około 300 osób (2 lata temu 400) przychodzi na spotkania formacyjno-organizacyjne i ma na szczęście gdzie siedzieć. Spora część nawet słucha. Główny problem z rodzicami, to narzekanie części z nich. Krytykowanie decyzji itp. 2 lata temu kilka razy byłem "na dywaniku" dyrektora z Kurii za to, że nie pozwoliłem na inne sukienki niż te, które wybrała rada rodziców, a zatwierdziła większość rodziców. Widziałem maile, które były donosami na mnie. W których było ileś nieprawdy i szkalowania mnie. :( Ale co tam....

W ostatnich latach (w tym roku też planuję) ogłaszałem przez kolejne comiesięczne spotkania, kolejne punkty Kerygmatu. Ciekawe czy i kiedy da się zobaczyć tego owoce. Nie wiem... Ja mam po prostu siać, a to Bóg ma dawać wzrost. 

Nie pamiętam, czy już wspomniałem na tym blogu, ale podzielę się ciekawym doświadczeniem z jednego ze spotkań na przełomie zimy i wiosny tego roku. Doszedłem do tego, by moi słuchacze zdecydowali się w wolności ogłosić Jezusa swoim Panem. Ponieważ na jednym ze spotkań się nie wyrobiłem, postanowiłem poprowadzić odpowiednią modlitwę na początku następnego spotkania.

Uznawanie Jezusa jako Pana nigdy nie było proste dla wielu ludzi. I często dziwne rzeczy się działy (można nawet o tym poczytać na tym blogu). Zastanawiałem się jak będzie tym razem. Co się okazało? Niewiele przed spotkaniem w całej okolicy wyłączono prąd. (Przypadek???). Trudno było w półmrocznym, do tego sporym, kościele coś robić, a jakieś rezerwowe nagłośnienie nie było gotowe, a ostatecznie nie zdało swojego zadania. Zdecydowałem się poprowadzić wprowadzenie do modlitwy uznającej Jezusa jako Pana oraz samą taką modlitwę, bez mikrofonu i nagłośnienia.

Jaki tego był efekt? Około 300 osób wstało do modlitwy (to już miał być pewien wyznacznik tego, że te osoby chcą uznać jako swojego jedynego Zbawiciela i Pana), a potem powtarzało za mną słowa odpowiedniej modlitwy. Nie wiem ile osób z tych 300 szczerze uznało Jezusa jako Pana. Wierzę jednak, że z łaską Bożą mają większą szansę iść ku zbawieniu. 

A światło? Niedługo potem zostało ponownie włączone. 

Jak widać i słychać - przygotowanie do I Komunii św. jest związane z różnymi trudnościami, stresami itp. Wierzę jednak, że owoce tego będą - jeśli nie od razu, to przynajmniej w przyszłości. Trzeba jednak całość tej sprawy omadlać. I o taką modlitwę proszę.

PS. Może coś tu niedługo jeszcze napiszę, ale nie obiecuję. Bo czasu nadal mam mało.

poniedziałek, 28 maja 2012

Świadectwo

Dziś w ramach Seminarium Odnowy Wiary, które pomagam prowadzić, wygłosiłem świadectwo na temat "Jezus moim Panem". Poproszono mnie o to kilka dni temu. Trochę miałem oporów. Pierwszy raz się spotkałem, by ksiądz głosił świadectwo, przy świeckim głoszącym konferencję. Moim głównym problemem było to, że miałem je wcześniej napisać. Nie lubię tak robić. Dziś drukarka mi padła i nawet nie mogłem wydrukować. Koniec końców powiedziałem, starając się powiedzieć podobnie, jak spisane. Pewno trochę inaczej to wyszło. Ale umieszczam tu to świadectwo, spisane kilka dni temu.

Szczęść Boże! 
Mam na imię Jacek. W tym tygodniu minie 9 lat od moich święceń kapłańskich. Chciałbym podzielić się z Wami znaczeniem Jezusa w moim życiu. 

Pochodzę z rodziny wierzącej i praktykującej. Chodziłem systematycznie do kościoła. Jednakże to życie nie było cudowne. Pełne różnych trudności, lęków, ale także kompleksów i różnych grzechów, które niestety zniewalały. 

Poczucie odrzucenia, którego zapewne doświadczałem, przyczyniło się do tego, że szukałem, kogoś, dla kogo mogłem czuć się ważny, a jednocześnie moje niskie poczucie wartości nie pozwalało mi za bardzo wejść w bliską relację z różnymi osobami. 

W tym wszystkim pojawiła się walka o rozeznanie mojego powołania – w oparciu o różne przekonania pojawiające się od mniej więcej początku szkoły podstawowej. 

Miałem wiele wątpliwości – czy się nadaję – czy z moimi doświadczeniami i zamknięciem się na ludzi, a nawet trudnością sklecenia kilku sensownych zdań – mogę zostać kapłanem. 

Po długich rozważaniach zdecydowałem się jednak przekroczyć próg seminarium duchownego, na którego początku mieliśmy przeżywać rekolekcje o tematyce bardzo podobnej do tego seminarium odnowy wiary. Tamten czas był pełen moich lęków i obaw, czy ja słusznie wybrałem. Ale gdy mieliśmy uznać Jezusa jako swojego Pana, pamiętam, że to zrobiłem. Ile było w tym wszystkim wiary, a ile przekonania, że wypada to zrobić? – nie potrafię tego określić. Wiem jednak, że od tamtego czasu moje życie się mocno zmieniło. Pan Jezus uwolnił mnie od zniewalających mnie grzechów. A także – tak to widzę – zaczął mnie prowadzić swoją drogą, do takiego momentu, gdy po raz kolejny – w ramach seminarium odnowy wiary – miałem uznać Jezusa jako Pana. Tym razem uznanie to było świadome z wiarą i doświadczeniem, że to jest słuszna droga, że tylko Jezus ma najlepszy plan na moje życie i poprowadzi mnie tam, gdzie naprawdę będę szczęśliwy. 

Co się od tego czasu zmieniło? Chyba wszystko… Pan Jezus prowadzi mnie przez życie w taki sposób, że nie da się nudzić, a także nie warto żałować. Ileś było w nim momentów, w którym ryzyko poświęcenia się dla Jezusa opłaciło się z nawiązką. Pan Bóg dał mi zobaczyć i doświadczyć spraw, o których wcześniej słyszałem z niedowierzaniem – byłem świadkiem uzdrowień – np. nowotworu, pogarszającego się wzroku, a także scalenia się pokruszonych kości w palcu ręki. Pamiętam taką modlitwę na pielgrzymce, gdy chwilę po prośbie o zakończenie deszczu, tak właśnie się stało. Byłem też świadkiem uwolnień, gdy zły duch z wychodził z opętanego człowieka, albo na imię Jezusa padał na kolana. I to wszystko uczynił mój Pan – Jezus Chrystus. Ja wiem, że On jest władcą świata, przyrody, wszelkich stworzeń – także złych duchów – oraz panuje nad chorobami. 

Z perspektywy czasu nie mam wątpliwości, że dobrze wybrałem. Jezus, mój Pan, troszczy się o mnie, chroni przed niebezpieczeństwami. Gdy pobłądzę podaje mi pomocną dłoń. Jezus, jako mój Pan, dał mi życie w obfitości. Jestem przekonany, że jeśli z wiarą ogłosisz Go swoim Panem, także i Ty nie będziesz żałował.

piątek, 4 maja 2012

Zawieszenie broni

Może nie broni... Ale, by być szczerym z czytelnikami, ogłaszam, że na obecną chwilę zawieszam do odwołania publikowanie postów na tym blogu. Muszę po prostu stwierdzić, że brakuje mi czasu. W sumie to nie nowość, ale coraz bardziej mi głupio, że ileś osób czytało i chciałoby nadal czytać moje posty. Tyle tylko, że nie bardzo mam na to realną szansę. Mimo tego, że kilka postów jest w głowie, a nawet kilka postów zaczynałem pisać - więc niemalże mam je w głowie. Nic - tylko zapisać.

Kiedy ruszę z dalszym pisaniem? Trudno stwierdzić. Nie wiem nawet, czy w ogóle. Cały czas się coś u mnie dzieje. Może za 2 tygodnie - gdy skończą się u nas Komunie? Może po Zesłaniu Ducha Św., które przygotowujemy, może... itd. itp.

Tak, czy inaczej. Dziękuję, że czytaliście i jesteście ze mną. Proszę o modlitwę. A przy dobrym układzie za niedługi czas wrócę.

Pozdrawiam

sobota, 7 kwietnia 2012

Homilia - Wielki Piątek 2012

Wykonało się...
Jezus umarł...
Za mój i Twój grzech...
Bo mnie i Ciebie kocha...
Czy Ty w ogóle w to wierzysz?...
Czy Tobie to nie spowszedniało?...
Czy dziękujesz Mu za to, chociażby przez systematyczne wypełnianie przykazań i przyjmowanie Komunii?...
Pomyśl...

środa, 4 kwietnia 2012

Kiedy jest strasznie?


Rozmowa podczas spowiedzi:
- Proszę księdza, z moim chodzeniem do kościoła nie jest tak strasznie. Opuściłem tylko kilka Mszy św.
- A ile według pana Mszy św. opuszczonych, to „strasznie”?
- Noooo… dużo
- A niech pan sobie wyobrazi, że wraca do domu wieczorem. Próbuje pan otwierać drzwi kluczem, a okazuje się, że nie pasuje do zamka (bo zmieniony). Przed drzwiami stoi walizka z wszystkimi pana osobistymi rzeczami. A na drzwiach wisi kartka – „może pozwolę Ci odwiedzić mnie na święta, jak będzie mi się chciało”. Byłoby strasznie?
 - No… pewno tak
 - To niech pan pomyśli, że raz opuszczając Mszę św. robi pan z Jezusem to, co żona z mężem w tym przykładzie. Nadal pan twierdzi, że opuszczenie kilku Mszy św. to nie strasznie?
- :(

poniedziałek, 19 marca 2012

Czas powrotów

W sumie, to sam nie wiem, o jakie powroty może chodzić, bo teoretycznie donikąd nie wracam. Ale taki mi się nasunął tytuł posta. W sumie, to do posta zbierałem się od dwóch tygodni. Bo wtedy to skończył się u mnie okres wizyty duszpasterskiej. I niby miałem okazję trochę odetchnąć. Jednakże okazuje się, że niezupełnie jest tak. W tej chwili natomiast jakoś czuję większy spokój.

Za mną 3,5 miesiąca chodzenia po kolędzie. Faktycznie było o 4 tygodnie mniej. Ale przerwa świąteczna, czy nawet ferie szkolne, to czas, w którym jawiła się świadomość, że zaraz trzeba na kolędę wrócić. Na obecną chwilę wizyty duszpasterskiej nie będzie do listopada, więc trochę luzu powinienem znaleźć. Chociaż tak naprawdę, to nie wiem, czy koniec kolędy, bo ostatnio dzwoniła jakaś kobieta wydzierając się na mnie, jak to możliwe, że do niej po kolędzie nie poszliśmy w trakcie dodatkowych terminów. Ponieważ nierealne jest udowodnić, że ta pani rzeczywiście nas o taką kolędę prosiła i nie można wykluczyć, że ktoś z plebanii jest temu winny, więc zapewne jeszcze u tej pani się pojawię przed świętami - może w ciągu najbliższych kilkudziesięciu godzin.

Reakcja tej pani, która być może rzeczywiście poczuła się zlekceważona przez księży, jest jednak pewnym wyznacznikiem, co to znaczy okres kolędowy. Dużo niestety w tym emocji, iluś żali, pretensji, przyjmowania z obowiązku itp. Na szczęście nie jest to jakiś ogromny procent parafian, ale nawet kilka procent rodzin spośród 1717 do których pukałem daje niezły wynik.

Kolęda była na tyle intensywna, że chyba minione dwa tygodnie dochodziłem po niej do siebie. Tym bardziej,  że w międzyczasie chyba nie miałem jakiegoś wolnego wieczora. Ileś osób czekało na moment, gdy wreszcie skończę wizyty duszpasterskie i będą mogli się ze mną spotkać, porozmawiać itp. Do tego w miniony weekend prowadziłem rekolekcje dla naszej wspólnoty. I to wszystko razem powodowało, że nie tylko nie miałem czasu/sił/serca do pisania na tym blogu, ale nawet do odpisywania na ileś maili. Dziś na sporą część odpowiedziałem. Inna rzecz, że nie potrafię powiedzieć, czy wszystkim odpisałem, bo codziennie średnio dostaję kilka i można z perspektywy czasu przegapić, komu jeszcze nie odpisałem. Na ileś w ogóle nie jestem w stanie.

Cóż... Takie kapłańskie życie. Ale dziś chyba zaczął się czas powrotów. Świeci słońce, idzie wiosna, dziś pierwszy raz od kilku miesięcy mogłem spać do ósmej rano. Można (mam nadzieję) wrócić do życia.

A więc... do poczytania następnego posta (być może już niedługo).

poniedziałek, 13 lutego 2012

Zasada kanapki

W życiu często jest jak z kanapkami... 

Wytłumaczę o co chodzi...
Kanapka, to pewna rzecz, z którą spotykamy się na co dzień. Zazwyczaj składa się z dwóch ważnych elementów - jednej warstwy pieczywa oraz czegoś położonego na to pieczywo. Zdarzają się oczywiście kanapki z dwóch warstw pieczywa. No... w kanapce bywa jeszcze jakieś masło/margaryna, nieraz jakieś dodatki. Ale ja chciałbym się skupić na tych dwóch ważnych elementach pieczywo (jedna lub dwie warstwy) oraz np. wędlina.

Myślę, że dosyć jasne jest, że tym lepszym elementem jest wspomniana wędlina. Gdyby samo pieczywo było bardzo atrakcyjne w jedzeniu, to niczym trudnym nie byłby post o chlebie i wodzie, a producenci wędlin dawno by zbankrutowali. 

Zatem kanapka w uproszczeniu, to: pieczywo (gorsza część kanapki), wędlina (lepsza część) oraz niekiedy jeszcze jedna warstwa pieczywa (czyli znowu ta gorsza część).

Jaki to ma związek z życiem i moim porównaniem w pierwszym zdaniu tego posta? Mianowicie zauważam, że jeśli w życiu są dobre wydarzenia, to zaraz obok są też i te trudniejsze. I to jest tak, że czym lepsze rzeczy się zdarzają, tym i trudniejsze doświadczenia pojawiają się obok. Gdy coś dobrego się przytrafia w sposób niemalże niezaplanowany, to mamy do czynienia z jednowarstwową kanapką. Te trudne doświadczenia często są po prostu po tych dobrych. Gdy jednak dobre i ważne sprawy duchowe są w planach i się do nich przygotowujemy, to mamy kanapkę dwuwarstwową - tzn. dużo trudności przed tym dobrem, samo dobro oraz trudne doświadczenia później.

Może to wszystko zagmatwane. Ale ja widzę, że tak właśnie jest - także obecnie ze mną. Może nic w tym odkrywczego, ale jednak. Wokół mnie próbujemy robić ileś dobrych rzeczy - w ostatnich tygodniach ewangelizacyjny kurs "Nowe Życie" oraz Msza św. z modlitwą o uzdrowienie i uwolnienie. I w obydwu sytuacjach - ważnych i dobrych duchowo - była taka dwuwarstwowa kanapka. Trudności przed i po. A w trakcie - nawet, jeśli trudno, to jednak pięknie.

W całej tej sprawie ważne jest, by się nie skupiać na tych trudnościach - na tych gorszych warstwach tej całej kanapki. To co istotne, to te dobro, które się wydarzyło. A gdyby dookoła nie było żadnych trudności, albo były niewielkie, to obawiałbym się o to, na ile wspomniane dobro było realne, a na ile tylko udawane.

I chociaż u mnie w ostatnim czasie i sporo zmęczenia i ileś różnych stresów (do takiego stopnia, że trudno coś opisywać na blogu), to się cieszę, że jednak pomiędzy tym jest też ileś dobra - na chwałę Pana!

Alleluja! (PS. jeszcze można, bo nie Wielki Post :P)

niedziela, 12 lutego 2012

Homilia z 12.02.2006.

Dziś w Ewangelii słyszymy o oczyszczeniu trędowatego. Niby nic nadzwyczajnego – przecież prawie co tydzień słyszymy o cudach Pana Jezusa i o licznych uzdrowieniach. A jednak całość dzisiejszej liturgii słowa każe nam spojrzeć szerzej i przyjrzeć się opisanemu wydarzeniu. 

Obecnie trąd jest mało znaną chorobą. Wiemy, że trędowatymi zajmowała się błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty, także ojciec Marian Żelazek, który kilka lat temu zgłoszony był do pokojowej Nagrody Nobla. Zapewne także dla wielu z nas choroba ta kojarzy się z tytułem filmu i powieści Heleny Mniszkówny. Warto jednak przyjrzeć się istocie prawdziwej choroby i konsekwencjami dla człowieka dotkniętego trądem. Była to szczególna choroba, która nie tylko powodowała cierpienia człowieka, ale przede wszystkim wyłączała go ze społeczeństwa. Pierwsze dzisiejsze czytanie pokazuje nam, jak Prawo przekazane ludziom przez Mojżesza nakazuje traktować osoby trędowate. Osoba dotknięta trądem miała mieszkać w odosobnieniu, chodzić w porwanych szatach, z potarganymi włosami i zasłoniętą brodą, powinna innych ostrzegać wołając o swojej nieczystości. Przepisy prawne dotyczące nieczystości wynikającej z kontaktu z trędowatymi były analogiczne jak w przypadku kontaktu z nieżywym człowiekiem. W ten sposób trędowaty stawał się dla społeczeństwa niemalże jak człowiek martwy. Dzisiejsze pierwsze czytanie mówi o tym, aby takie osoby przyprowadzać do kapłanów, którzy ustalali chorobę i związaną z nią nieczystość, a także po oczyszczeniu z trądu uznawali za czystego. Przepisy prawa ustalały odpowiednie ofiary dla Boga po oczyszczeniu. 

Znając problemy związane z życiem trędowatego, łatwiej zrozumieć dzisiejszą Ewangelię. Do Pana Jezusa podchodzi człowiek dotknięty trądem. Niewątpliwie musiał się w tym momencie narazić na spojrzenia otaczających Chrystusa ludzi. Wie, że nie powinien się zbliżać i uprzedzić o swojej obecności. A jednak łamie pewne stereotypy i podchodzi. Z wiarą wyznaje, że wie, iż Pan Jezus może go oczyścić. Tak też się staje. Chrystus zlitował się nad chorym. Ktoś mógłby zapytać, czy nie bał się stać nieczystym. Warto sobie przypomnieć, że według Jego słów, prawdziwa nieczystość wypływa nie z zewnątrz lecz z serca człowieka (por. Mk 7,14-23). Pan Jezus po uzdrowieniu zabrania człowiekowi rozgłaszania o dokonanym cudzie. Może dziwić, dlaczego nie chce rozgłosu. Otóż wprawdzie Pan Jezus czynił cuda, aby ukazać chwałę i moc Bożą, jednak nauczanie o Jego mocy dla większości ludzi miało pozostać tajemnicą aż do zmartwychwstania. Uzdrowiony człowiek nie wypełnił tej prośby. Zapewne nie było to zlekceważenie polecenia, ale podzielenie się wielką radością. Ten człowiek, który przed chwilą był niemalże jako wyłączony ze społeczeństwa martwy, staje się zdrowym, pełnowartościowym człowiekiem. Nie był w stanie zachować radości dla siebie. 

Sytuacja opisana w dzisiejszej Ewangelii w pewnym stopniu wielokrotnie pojawia się w naszym życiu. Każdy z nas ma jakieś problemy. Nieraz są one bardzo skryte, wewnętrzne, a bywają takie, o których każdy z zewnątrz wie, a których bardzo się wstydzimy. Problemem mogą być choroby, grzechy, kompleksy, ale także kłopoty finansowe, w pracy, w szkole, w domu. Z tymi problemami próbujemy walczyć w najróżniejszy sposób, ale głównie własnymi siłami. Często jednak uświadamiamy sobie, że stoimy przed problemem, którego nie sposób rozwiązać. W takim przypadku, albo się poddajemy i uciekamy w jakieś inne problemy, albo uświadamiamy sobie, że jest Ktoś, kto mógłby nam pomóc. Tym Kimś jest Bóg. Człowiek, który ma przynajmniej trochę wiary, zaczyna prosić Boga o pomoc. Często jednak w początkowym stadium jest to chęć wymuszenia na Bogu pomocy. Dopiero człowiek głębiej wierzący, albo taki, który bardziej doświadczył swojej bezradności i konieczności zdania się na Boże Miłosierdzie, zaczyna zgadzać się z Wolą Bożą i mówić do Boga „jeśli chcesz”. Te słowa, wypowiadane dziś w Ewangelii łączą ze sobą prośbę o uzdrowienie oraz otwartość na Wolę Ojca w niebie. To jest wzór modlitwy, która miła jest Bogu. Podobnie modlił się Pan Jezus w Ogrójcu: „Ojcze, jeśli chcesz, zabierz ode Mnie ten kielich! Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie!” (Łk 22,42). Gdy w taki sposób zanosimy modlitwy, gdy jesteśmy otwarci na Boże działanie i gotowi ze spokojem pogodzić się z Wolą Bożą, wówczas Pan Bóg odpowiada na nasze prośby. 

Po otrzymaniu daru od Boga – po naszym uzdrowieniu, nieraz pojawia się inny problem. Zachowujemy się, jakbyśmy niczego i nigdy nie doświadczyli. Brakuje naszej wdzięczności, przekonania o wyjątkowym działaniu Boga. Dodatkowo nawet w przypadku wewnętrznej wdzięczności boimy się tę wdzięczność okazywać publicznie. Rzadko kiedy opowiadamy o działaniu Pana Boga w naszym życiu. A trzeba sobie uświadomić, że to jest ogromnie ważne. Święty Paweł mówi w Liście do Rzymian: „Sercem przyjęta wiara prowadzi do usprawiedliwienia, a wyznawanie jej ustami - do zbawienia” (Rz 10,10). Nie da się oderwać wielkiej radości ze Zmartwychwstania Pana Jezusa i z Jego działania w naszym życiu od głoszenia tego otaczającym nas ludziom. Nie możemy wiary zostawiać tylko sobie samemu, ale trzeba nią się dzielić. 

Moi drodzy! Dzisiejsza Ewangelia, nazajutrz po Dniu Chorych, pokazuje jak powinna wyglądać nasza współpraca z Chrystusem, którego prosimy o uzdrowienie bądź inną pomoc. Potrzeba pokory, wzywania o pomoc, nieraz złamania pewnych stereotypów, ale przede wszystkim zgadzania się z Wolą Bożą. Ważne jest jednak, abyśmy potrafili za działanie Boga podziękować. Nasza wdzięczność nie może się ograniczać tylko do słów podziękowania, ale także do czynów – chociażby udziału w Mszy świętej lub pomocy innym – oraz do głoszenia innym ludziom o ogromnej mocy Boga i Jego działaniu w naszym życiu.

piątek, 3 lutego 2012

Prawie jak Jan Chrzciciel ;)

Wreszcie zdecydowałem się coś napisać. Prawda jest taka, że w trakcie wizyty duszpasterskiej oraz wielu innych obowiązków, jakoś trudno się zebrać. Ale może coś dziś napiszę (o ile nie skasuję przed opublikowaniem - bo i tak się nieraz zdarzało). 

Dzisiejsza Ewangelia mówi o śmierci Jana Chrzciciela. Czemu zginął? Bo mówił Herodowi, że nie wolno mu mieć żony brata. Wypomniał grzech, a to się nie spodobało tak królowi żydowskiemu, jak i jego nieprawowitej żonie. Prawda zabolała. Niechęć do stanięcia w prawdzie i zerwania z grzechem - jak widać - potrafi doprowadzić do śmierci. Trochę wyolbrzymiając można by stwierdzić, że niewiele dzieli życie bez stawania w prawdzie, od grzechu zabójstwa. 

Rozważając dzisiejszą Ewangelię przypomniała mi się pewna scena sprzed kilku lat. Chodziłem po kolędzie i trafiłem do mieszkania pewnej kobiety. Ona trochę żałowała, że nie przyszedłem wcześniej, bo "dzieci właśnie zdążyły wyjechać do siebie". Spojrzałem w kartę i patrzę - jeden syn. Jasne skojarzenie - syn zapewne mieszka ze swoją dziewczyną. Matka tę myśl potwierdziła. Wtedy ja dosyć delikatnym, nijak nie atakującym głosem powiedziałem w stylu: "to nie bardzo po Bożemu". Myślałem, że ta kobieta powie - "no tak, niestety", albo nawet "wie ksiądz, jakie są czasy". A co zrobiła ta kobieta? Zaczęła objeżdżać Kościół, księży. Porównywać do pana Urbana, a nawet chyba do jakichś zbrodniarzy itp. Trwało to kilka ładnych minut. Ataki się nasilały. Ona nie dała mi nawet dojść do głosu. Więc wstałem i wyszedłem z mieszkania, jednocześnie opisując wszystko w karcie. I stwierdziłem, że więcej tam nie pójdę. (W tamtej parafii mieliśmy zasadę, że odwiedzamy tych, którzy tego sobie życzą - a najwyraźniej dla tej pani księża byli intruzami).

Jakże łatwo prawda potrafi zaboleć... Gdy ktoś żyje bez Boga, to wszystkich obwinia o problemy i grzechy, tylko u siebie tego nie chce dostrzec. Kobieta ta wprawdzie nie wydała na mnie wyroku śmierci, jak Herodiada, to jednak przeprowadziła zmasowany atak, który mógł porządnie zaboleć. A zaczęło się od stwierdzenia, że "dzieci" żyją nie po Bożemu. 

Tak teraz myśląc, dochodzę do wniosku, że się nie dziwię, że ucisza się księży oraz media katolickie. Może i lepiej - w mniemaniu polityków - uciszać, niż mordować. Chociaż jak pokazuje przykład św. Jana Chrzciciela - żadne ludzkie działanie nie powstrzyma rozszerzania się Ewangelii. O ile nie zabraknie wiary i zaangażowania tym, którzy tę Dobrą Nowinę Głoszą.

niedziela, 15 stycznia 2012

Homilia z 18.01.2009.

Pierwsze niedziele okresu zwykłego nawiązują w liturgii słowa do początku działalności Pana Jezusa. Syn Boży w tym czasie powoływał różnych ludzi na swoich uczniów i apostołów. Temat powołania, które zapewne jest najważniejszym zadaniem stawianym każdemu człowiekowi, jest bardzo rozległy. Każdy z nas jest powołany do świętości realizowanej w najróżniejszy sposób – czy to w małżeństwie, czy kapłaństwie lub zakonie, a nieraz na różnych odcinkach życia. Wśród wielu problemów dotyczących powołania, jeden z najważniejszych dotyczy rozeznania powołania, a później jego realizacji. Gdy zastanawiam się nad swoim wyborem drogi życiowej, dokonanym kilka lat temu, widzę wiele wspólnego z dzisiejszą liturgią słowa. 

Choć już w dzieciństwie myślałem o możliwości zostania księdzem, to jednak najważniejsze wydarzenia miały miejsce w trakcie trzeciego roku podjętych przeze mnie studiów informatycznych. W tamtym czasie zupełnie nie myślałem o możliwości pójścia drogą powołania kapłańskiego. Jak wszyscy młodzi ludzie borykałem się z wieloma problemami, szczególnie tymi, które dotyczą nas samych, naszej grzeszności, naszej łatwości ulegania pokusom. W naszej walce z grzesznością nie jesteśmy jednak pozostawieni sami sobie. Bóg daje nam jako przykład wielu świętych, jak choćby Maryja i święty Józef. Wielu ludziom zalecam modlitwę do tych wielkich świętych. Nie ma jednak większej pomocy niż łaska sakramentalna, którą Bóg daje nam w trakcie spowiedzi i Komunii św. Potrzebujemy również pomocy osób, które Pan Bóg stawia na naszej życiowej drodze – mówię tu między innymi o kapłanach, spowiednikach, którzy podobnie jak Jan Chrzciciel w dzisiejszej Ewangelii wskazują Zbawiciela, przedstawiając Go jako Baranka Bożego gładzącego wszelki grzech świata. Podobnie było i w przypadku mojego powołania. Poznałem księdza, który pomógł mi iść przez moje życie pełne problemów. Dzięki współpracy z nim, a także dzięki coraz bardziej regularnemu korzystaniu z sakramentów moje drogi zaczęły się prostować, a problemy odchodzić na dalszy plan. 

W trakcie mojego korzystania z posługi tamtego księdza pojawiła się jeszcze jedna ważna sprawa. Zostałem zachęcony, aby regularnie sięgać po Pismo Święte, czytać i zastanawiać się, co Bóg chce do mnie powiedzieć. Kilka miesięcy mojego ówczesnego życia zaczęło przypominać scenę z dzisiejszego pierwszego czytania. Za Samuelem niemalże powtarzałem słowa: „Mów, Panie, bo sługa Twój słucha” (1 Sm 3,9). Jednocześnie miałem szansę bliżej poznać Pana Jezusa i dowiedzieć się więcej o Nim – podobnie jak to było z apostołami w dzisiejszej Ewangelii. Ta lektura Pisma Świętego, wsłuchiwanie się w Słowo Boże połączone z regularnym korzystaniem z sakramentów, ze współpracą z kapłanem wskazującym drogę do Chrystusa, a jednocześnie otwartość i szczerość w wyznawaniu swej grzeszności na spowiedzi, pozwoliła otworzyć się na głos Boga i zwiększyć wrażliwość mojego serca. Dzięki temu wszystkiemu miałem szansę poznać prawdę, która, chociaż z trudem, ale wyzwala i prowadzi do wolności, a przez nią do Boga. Tamte kilka miesięcy mojego życia przygotowało serce na powracające z dzieciństwa myśli o kapłaństwie. W ciągu niespełna roku moje postrzeganie otaczającej rzeczywistości zmieniło się na tyle, że gdy ponownie usłyszałem wewnętrzne wezwanie Pana Jezusa „Pójdź za mną”, niemalże z dnia na dzień zostawiłem wszystko ze studiami włącznie, poszedłem za Mistrzem, aby łowić ludzi (por Łk 5,10) i podobnie jak apostołowie zostałem u Niego (por. J 1,39). 

Ktoś mógłby zapytać po co ja o tym wszystkim mówię, piszę… Przecież mało kto z nas zostanie kapłanem, a dodatkowo każde powołanie jest różne. To prawda. Ale zbieżność mojego powołania z tematyką dzisiejszej liturgii słowa pokazuje, że takie sprawy, jak wsłuchiwanie się w Słowo Boże, życie sakramentalne, walka z grzesznością i współpraca z ludźmi, którzy pokazują i prowadzą do Chrystusa, są bardzo ważne w rozeznaniu swojego powołania. I jeśli pragniemy nasze powołanie rozeznać i zrealizować, to nie powinno tych elementów w naszym życiu zabraknąć.

środa, 4 stycznia 2012

Być jak Jack Sparrow ;)

Dziś wcześniej wróciłem z kolędy, więc może coś napiszę... Plan tego posta pojawił się już 26 grudnia - czyli wtedy, gdy umieszczona poniżej myśl była punktem do wyjścia mojej ówczesnej homilii.

Rzadko oglądam telewizję. Ale wieczorem w pierwszy dzień świąt nie miałem żadnych planów, a wiedziałem, że często w święta można coś ciekawego zobaczyć. Wprawdzie czegoś innego się spodziewałem, to jednak trafiłem na film z serii "Piraci z Karaibów". 

W trakcie filmu jest scena, w której główny bohater - Jack Sparrow - wydobywa się z pewnego miejsca, które chyba było pewną wizją piekła. Musi on wraz ze statkiem i załogą wrócić do życia. Początkowo nie wiedzą oni, jak to zrobić, ale Sparrow wpada na pewien szalony pomysł. Trzeba było wywrócić okręt do góry nogami. Po ludzku wydaje się to zupełnym bezsensem, który może się skończyć zatopieniem całej załogi i zapewne statku. Po rozbujaniu "Czarnej Perły" udaje się wrócić do życia. Wszyscy są zadowoleni... No może poza dwoma piratami, którzy tak się przywiązali do statku, by z niego nie spaść, a po obróceniu się statku być skierowani głowami w dobrą stronę. U widza szalona postawa kapitana musiała wzbudzić podziw, a wspomniani dwaj marynarze wywołali zapewne śmiech.

Dlaczego o tym piszę? Uświadomiłem sobie, że opisana scena przypomina coś, co powinno charakteryzować chrześcijanina na początku drogi wiary. Naszym zadaniem jest przejść ze śmierci do życia. I aby to zrobić, trzeba być przynajmniej trochę szalonym (w ludzkim rozumieniu) i obrócić pewną rzeczywistość o 180 stopni. Nawet, jeśli w ludzkim rozumieniu może to grozić katastrofą. Boimy się tego i dlatego często trwamy w tym życiu, które daje mało szczęścia, a co najwyżej jego namiastki. A jeśli nawet pozwalamy, by Pan Bóg nas sam zmieniał, jesteśmy jak ci dwaj żałośni piraci, którzy tak się zabezpieczają różnymi swoimi nie-Bożymi pomysłami, że nie bardzo pozwalamy za bardzo Bogu działać. A nawet, gdy zadziała, to wydaje się nam, że to głupie działanie. Nie widzimy jednak, że to my w ten sposób stajemy się śmieszni. 

Jeśli chcemy, by Bóg coś w nas zmienił, to pozwólmy Mu to tak zrobić, jak On chce. Nie blokujmy Jego działania względem nas przez swoje dziwne pomysły i grzechy. Przeciwnie sami pomóżmy Mu robiąc nieraz po ludzku coś szalonego, ale pełnego Bożej mądrości. A zobaczymy, że dopiero wtedy jak piękny jest świat i dostrzeżemy, że to wszystko, co zrobiliśmy miało ogromny sens.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Homilia z 1.01.2006

Umieszczane na tym blogu homilie z gazetki parafialnej, zazwyczaj sięgają 3 lata wstecz. Jednakże podobną gazetkę wydawałem także w poprzedniej parafii. I oto dziś umieszczam homilię sprzed 6 lat.

Dzisiejszy dzień kojarzy się przede wszystkim z rozpoczęciem nowego okresu w życiu człowieka. Przed nami wiele chwil - zarówno tych pięknych i wzruszających, jak i niestety smutnych, trudnych. Nikt z nas nie wie, co się w tym roku wydarzy. Nikt z nas także nie może zapewnić sobie pomyślności w tym roku. Ten, który może nam pomóc przeżyć rok pomyślnie, to tylko sam Bóg. Wśród życzeń, które składamy sobie z okazji Nowego Roku nie powinno zabraknąć i takich, aby Bóg się nami opiekował, aby nam błogosławił. Nie przypadkowo dzisiejsze pierwsze czytanie oraz psalm wzywają Boga, aby obdarzał nas błogosławieństwem. Tylko Boże działanie może ustrzec nas od niebezpieczeństw, a prowadzić ku pokojowi, szczęściu i zbawieniu. 

Bóg stale obdarza nas swoimi łaskami. Przed przyjściem Chrystusa ludzie byli niemalże niewolnikami grzechu. Żyli w świecie otoczonym przez zło, przez wiele przeciwności losu. Naród izraelski był wielokrotnie w niewoli politycznej – czy to egipskiej, czy syryjskiej, asyryjskiej, a także rzymskiej. Pan Jezus przychodząc na ziemię uczynił ludzi wolnymi, dał im wolność wewnętrzną. Nikt z nas od czasu zmartwychwstania Syna Bożego nie musi być pod panowaniem grzechu, który prowadzi do śmierci. Mówi o tym dzisiejsze drugie czytanie. Pokazuje ono również ważną rolę Maryi w dziele zbawczym. To dzięki Maryi mógł narodzić się Syn Boży. Ona to urodziła nie tylko Jezusa-człowieka, ale również Jezusa-Boga. Przez kilka pierwszych wieków w Kościele pojawiały się różne herezje zaprzeczające tej prawdzie. A jednak na soborze w Efezie w roku 431 została ona oficjalnie ogłoszona. Maryja jest Matką Bożą. To dzięki tej godności Maryja może odbierać tak wielką cześć w Kościele. Takie uroczystości jak Wniebowzięcie Maryi, Niepokalane Poczęcie i inne ważne święta maryjne miałyby o wiele mniejszą rangę lub może w ogóle nie miałyby miejsca, gdyby nie prawda o Jej Bożym macierzyństwie. 

Maryja jako matka Boga jest dla nas znakiem działania Boga i Jego błogosławieństwa. Jednak największym znakiem, który Bóg nam dał pokazując chęć błogosławieństwa jest sam Jezus. Dzisiejsza Ewangelia w jednym zdaniu opisuje wydarzenia mające miejsce ósmego dnia od urodzenia Chrystusa. Dziś dokładnie przeżywamy ósmy dzień oktawy Narodzenia Pańskiego, więc dziś powinniśmy zwrócić szczególną uwagę na ten fakt. Liturgia obecnie mało mówi o nadaniu imienia Synowi Bożemu. Moment nadania imienia każdemu z nas kojarzy się z chrztem dziecka. W Prawie Starego Przymierza łączyło się ono z obrzezaniem, które - podobnie jak dziś chrzest - wprowadzało człowieka do ludu Bożego (por. Rdz 17, 12). W starożytności imię miało ogromne znaczenie – oznaczało istotę tego, który to imię nosił. Przykładowo imię Abraham oznaczało „ojciec mnóstwa”; Izrael oznacza „walczący z Bogiem” – na cześć pamiętnej walki Jakuba z aniołem; imię Mojżesz nawiązuje do wydobycia z wody. Imię Boga Jahwe oznacza istnienie – Bóg zawsze i wszędzie jest obecny. Można wymieniać tu wiele innych przykładów – chociażby imiona archaniołów – Michał, Gabriel i Rafał, które oznaczają „któż jak Bóg”, „mąż Boży” (lub „wojownik Boży”), oraz „Bóg uleczył”. Również nazwy określające Syna Bożego mówią wiele o jego istocie: Emanuel, to „Bóg jest z nami”. Natomiast imię Jezus oznacza „Bóg wybawia”. Rzeczywiście w Panu Jezusie Bóg daje nam wybawienie z problemów, z niewoli grzechów, ze śmierci wiecznej. 

Imię Jezusa jest dla nas ważne nie tylko ze względu na jego hebrajskie znaczenie. O ważności imienia Pana Jezusa mówi wielokrotnie Pismo Święte. Dzięki temu świętemu imieniu możemy być zbawieni. Święty Piotr mówił, że „nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni” (Dz 4, 12). Nasze prośby, aby były skuteczne, powinny być zanoszone do Boga w imię Pana Jezusa. Mówi On: „O cokolwiek byście prosili Ojca, da wam w imię moje. Do tej pory o nic nie prosiliście w imię moje: Proście, a otrzymacie, aby radość wasza była pełna” (J 16, 23-24). Apostołowie po wniebowstąpieniu Chrystusa przyzywając tego świętego Imienia dokonują cudów: uzdrawiają, wyrzucają złe duchy. Święty Paweł zachęca nas: „Wszystko, cokolwiek działacie słowem lub czynem, wszystko (czyńcie) w imię Pana Jezusa, dziękując Bogu Ojcu przez Niego” (Kol 3, 17). 

Niewątpliwie imię Pana Jezusa przynosi nam wybawienie od naszych trosk, problemów. Powinniśmy je wzywać, gdy potrzebna nam jest opieka Boga i Jego łaski. Jednak musimy mieć świadomość, że to imię jest święte. Wzywajmy je ze świadomością wzywania Bożej obecności. Pan Jezus nauczał, że „gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich” (Mt 18, 20). Często jednak o tym zapominamy. Nie szanujemy tego imienia. Wzywamy nieraz do błahych spraw. Często używamy jako pewnego westchnienia, nieraz zdenerwowania. Imię Jezus to imię Syna Bożego. W czasach Starego Testamentu imienia Boga nie mogli wymawiać nawet kapłani. A teraz stało się tak to popularne, że wielokrotnie go nadużywamy. Jest to łamanie drugiego Przykazania Bożego. Człowiek, który nie ma właściwego stosunku do świętości, jaką jest imię Chrystusa i imię Boga, poprzez grzech zamyka się na działanie Stwórcy. I tak jak wzywanie imienia Pana Jezusa ma nam pomagać w drodze do Boga, tak bezsensowne wypowiadanie go powoduje efekt odwrotny. 

Moi drodzy! Rozpoczynamy nowy rok – kolejny okres w naszym życiu. Jeśli chcemy dobrze go przeżyć, potrzebna nam jest opieka Boga, Jego błogosławieństwo i łaska. Bóg stale daje nam możliwość przylgnięcia do siebie, poprzez wstawiennictwo Maryi – matki Boga, a także poprzez swojego Syna – Jezusa i Jego święte Imię. Jest ono dla nas ogromną pomocą i przez nie mamy szansę uzyskać potrzebne łaski oraz wyprosić pomoc. Ważne jest jednak, abyśmy z szacunkiem odnosili się do tego imienia i wymawiając je mieli świadomość wzywania Bożej obecności.