Za mną jeden z trudniejszych dni w moim życiu, a jednocześnie z happy endem... Niby nic się nie działo. Ale strasznie było źle ze mną. Jakieś żale, pretensje - nawet i do Boga. Ogólnie rzecz biorąc "dół gigant". Trochę mi się popłakało. Naprawdę jak ktoś mnie widział, to mógł się zacząć o mnie porządnie martwić. Wiem, że niektórzy szczególnie się dziś za mnie modlili - dzięki wielkie.
Ale potem była Msza św. na spotkaniu Wspólnoty. W kazaniu powiedziałem o swoich rozterkach (no może bez szczegółów), jednocześnie wskazując, że nie da się iść za Chrystusem bez Krzyża. Dodatkowo wybór drogi na skróty może skończyć się źle, zgodnie z tym, co zapowiadał Bóg w pierwszym czytaniu. Co z tego, że zobaczy się Ziemię Obiecaną, jeśli niedługo by się w niej pobyło. Lepiej się przygotować, przemęczyć i dać się poprowadzić drogą może nie najprostszą i nie najkrótszą, ale Bożą.
Ta Msza św. mnie bardzo uspokoiła, a w następującej po niej Adoracji niejako zrzuciłem ten cały ciężar na Jezusa i czułem, że się zaczęło znacznie poprawiać. Później jeszcze dwa epizody, które mimo wszystko pokazały (przynajmniej mi), że Pan Bóg pamięta, czuwa, działa i nadaje sens temu, o co częściowo chodziło w moich rozterkach... A na deser całego dnia spowiedź. Jakże mi się lekko wracało. Aż chce się żyć. Oby jak najdłużej...
Chwała Panu!
PS. Przepraszam, że tak chaotycznie, ale już całkiem późno, a zmęczenie, podobnie jak przygnębienie, nakładało się na mnie co najmniej od kilku dni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz