Blog przeniesiony

Informuję, że od listopada 2014 niniejszy blog jest prowadzony na nowej stronie xjacek.bartymeusz.pl

niedziela, 28 listopada 2010

Rycerze światłości... walczcie!

Dziś pierwsza niedziela Adwentu. Wydawać by się mogło, że zapowiedzi końca świata straszą nas. Nic bardziej mylnego. Wszak Bóg nie przyszedł na ziemię, aby nas karać, lecz zbawić. I przyjście przy końcu świata będzie miało podobny wydźwięk. Oczywiście - jeśli ktoś systematycznie odrzuca zbawienie, żyjąc w grzechu, to rzeczywiście ma problem. Ale człowiek światłości nie ma czego się bać. Wszak Jezus jest światłością przychodzącą na świat. Tyle tylko, że człowiek światłości, to ten, który żyje miłością (1J 2,10), a zatem wypełnia Boże przykazania (1J 2,4) i żyje prawdą. Taki człowiek nie musi się niczego bać, wszak prawdziwa miłość usuwa lęk (1J 4,18). Zatem nie bójmy się końca świata. A co zatem robić?

Dzisiejsze drugie czytanie wzywa do założenia zbroi światłości. Mamy być zatem rycerzami! I stawać do walki. Nie bójmy się! Wraz z nami walczy Ten, który zwyciężył świat. Musimy podjąć wyzwanie! Nie pozwólmy, byśmy zgnuśnieli siedząc cicho i kryjąc pod korcem swoją wiarę. Święty Paweł pisze: "teraz nadeszła dla was godzina powstania ze snu". Właśnie... Obudźmy się i walczmy o wiarę, światłość i obudzenie wiary innych. Niech te słowa będą dla nas mottem do działania, a wierzę, że ta, która na tego bloga przyciągnęła setki czytelników, czyli śp. Monika Brzoza, będzie z nas dumna.

Niech fragment piosenki zespołu TGD "Będę Tobie śpiewał" stanie się niejako zachętą do tego, by zewrzeć szyki i iść głosić Chrystusa oraz w Jego imię walczyć.

"Nie pod korcem lecz na świeczniku
Wystawia Pan Bóg swoich zawodników
Na razie jest nas garstka, lecz będzie bez liku
Uwielbienia bojowników
Powoła Pan wszędzie w całym kraju
I oni będą tak jak na haju
Z powodu Ducha się zachowywać,
Imienia Pana wszędzie będą wzywać
Oliwa strumieniami będzie się lała
A z ludzkich serc eksploduje chwała
Jak petardy na rynkach
W sylwestrową noc o godzinie zero
To dopiero będzie moc
Gdy zstąpi Pan Bóg w chwałach swego ludu
Pośród znaków wielkich i cudów
I wszyscy ludzie będą się dziwili
Z pragnieniem wielkim oczekuję tej chwili"

piątek, 26 listopada 2010

Przeczytaj, jeśli chcesz uwierzyć...

Dawno już nie pisałem. Warto zatem coś tutaj "naskrobać". Fakt jest taki, że ostatnio aż tak dużo się nie dzieje - a przynajmniej takich rzeczy, o których można by napisać. Po prostu jest wiele spraw objętych tajemnicą spowiedzi, albo przynajmniej wymagających dyskrecji. A ileś pozostałego czasu zajmuje mi choroba, którą od tygodnia przechodzę, a także wizyta duszpasterska w te dni, gdy nie mogę odpuścić z racji przewidzianej ilości wizyt.

To co tutaj napiszę jest iluś moim czytelnikom znane. Ale mam nadzieję, że wiele osób usłyszy to po raz pierwszy. Piszę tego posta teraz, gdyż nieraz tę historię przytaczam w trakcie wizyty duszpasterskiej. Ostatnio nawet po tej historii usłyszałem: "Naprawdę ksiądz daje ogromną nadzieję". O co chodzi?

Opowiem o pewnej historii, która w dużej mierze dotyczy mojego brata i jego żony, a także mnie i części wspólnoty, do której należę. Brat i bratowa mają oboje ponad 35 lat. Są od "ładnego" czasu małżeństwem. Żyje im się nie najgorzej. Mieli jednak przez długi czas jeden poważny problem. Nie mogli mieć dziecka. I to bynajmniej nie była sytuacja, w której jakiś lekarz by zawyrokował, że przyczyna tkwi w czynnikach biologicznych, które nie dają możliwości na posiadanie potomstwa. Fakt jest taki, że oboje badali się. Coś niby wykryto, ale nie na tyle poważnego, by nie móc mieć dziecka. Podjęli jednak jakieś leczenie, które mimo wszystko nie dawało oczekiwanych efektów i dziecka cały czas nie było. Pamiętam kolejne uroczystości - święta, imieniny itp. Zawsze pojawiał się smutek na twarzy brata oraz szczególnie bratowej. Dla mnie, księdza, było to doświadczenie pozwalające dostrzec, jak wielkie w kobiecie jest pragnienie macierzyństwa. Ja cały czas byłem mocno przekonany, że to dziecko będzie. Ale pewności nie było. Jednakże bratowa podobno zazwyczaj po rozmowie ze mną była jakoś pozytywnie nastawiona i mówiła, że ja pomagam jej trwać w nadziei na oczekiwane dziecko.

Pewne ważne wydarzenia miały miejsce ponad 1,5 roku temu. W trakcie modlitwy zostało mi przekazane takie światło poznania - mój brat będzie miał dziecko. Warunkiem koniecznym jest wiara brata i bratowej, a także wspólna codzienna modlitwa częścią różańca w intencji dzieci nienarodzonych oraz właśnie wiary. Ja miałem te słowa przekazać bratu i bratowej. Powiem szczerze, że sam miałem wątpliwości, czy to na pewno słowa pochodzącego od Boga. Ale ponieważ miałem przekonanie o prawdziwości tego poznania, powiedziałem bratu i bratowej. Chyba nikogo nie zdziwię pisząc, że oni byli mocno tym zaskoczeni. Nie bardzo wiedzieli, jak możliwe jest takie poznanie i jakoś chyba powątpiewali w to wszystko. Wszak wydawać by się mogło, że niemożliwe jest, by Bóg w taki wyraźny sposób dawał jakieś słowa człowiekowi. Okazuje się, że to możliwe - szczególnie w różnych ruchach charyzmatycznych. Warto tu zajrzeć do lektury 1 Listu do Koryntian, rozdziały 12-14. 

Bratowa pod koniec naszej rozmowy powiedziała do mnie: "Wiesz co? Ty jedną rzecz dobrą robisz. Ty dajesz nadzieję". Koniec końców brat z bratową zaczęli wspólnie odmawiać różaniec. Istotną tu była wspólna modlitwa. Wszak Jezus mówił: "Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, to wszystkiego użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie." (Mt 18,19) Po kilku miesiącach, gdy się spotkaliśmy z bratem i bratową, usłyszałem, że widzą coraz większy sens tej modlitwy i nie opuszczają. A gdy ktoś z nich musiał wyjechać na delegację, łączyli się duchowo, równocześnie odmawiając tę część różańca. 

Mijały miesiące i sytuacja zasadniczo się nie zmieniała. No - może zaczęło się zmieniać nastawienie tego bliskiego mi małżeńśtwa. Myśleli już nawet o adopcji. Pewne szczególne wydarzenia miały miejsce w październiku ubiegłego roku. W parafii organizowaliśmy kurs "Filip", na który zaprosiłem brata i bratową. Przyszli raczej z kurtuazji, z nastawieniem, że będą tylko pierwszego dnia, tym bardziej, że potem mieli inne plany, nie do końca zależne od nich. Jakże wielka była moja radość, gdy okazało się, że ich plany się częściowo zmieniły, a im tak się ten kurs spodobał, że zdecydowali się kontynuować kurs do końca. Tamtej nocy (po pierwszym dniu kursu) niemalże nie spałem - z radości. Wtedy przyszło do mnie takie mocne przekonanie, że zbliża się czas narodzin dziecka. W trakcie pewnej modlitwy na kursie, było kolejne słowo poznania, które przekazane mojemu bratu brzmiało: "obietnica zostanie wypełniona".  Nikt wcześniej - w tym żaden lekarz - nie mówił wyraźnie o tym, że to dziecko się narodzi. I co? W pierwszym możliwym terminie po kursie bratowa zaszła w ciążę. A córeczka urodziła się 9,5 miesiąca po kursie "Filip". Przypadek? Nie... na pewno nie. Pomoc lekarska? Być może przy okazji też. Ale ustawienie tego wszystkiego w odpowiednim czasie, wyraźne potwierdzenie słowami, a także danie obietnicy i jej wypełnienie - to nie może nie być Boże. Tylko Bóg jest dawcą życia i śmierci. I jeśli to życie zostało dane, to znaczy, że Bóg nad tym wszystkim czuwał. W tzw. międzyczasie brat z bratową mocno zbliżyli się do Boga. Od roku są w prowadzonej przeze mnie wspólnocie. A opisywane przeze mnie wydarzenia są jednym z pierwszych i największych (a jednocześnie nie ostatnich) potwierdzeń tego, że Bóg nam błogosławi i wie co robi.

Taką właśnie historię nieraz opowiadam, chodząc po kolędzie. Oczywiście głównie małżeństwom, które nie mogą się doczekać poczęcia dziecka. Niedawno mówiłem to pewnemu małżeństwu. Pojawiły się łzy, wzruszenie. A ja powiedziałem im wtedy to, co naprawdę czułem: "jestem przekonany, że będziecie mieli to dziecko. Być może coś będzie wiadomo już podczas przyszłej kolędy. Tylko zaufajcie Bogu i pozwólcie Mu działać". Na co usłyszałem: "księdza bratowa miała rację. Ksiądz naprawdę daje ludziom ogromną nadzieję".

Powiem szczerze, że rodziny, które nie mogą mieć dzieci, a które znam, mają szczególne miejsce w mojej modlitwie. Już kilka takich dzieci się urodziło. Oby więcej. Oczywiście nie chodzi tu o moją modlitwę,tylko o działanie Boga. On chce dawać miłość i życie. Tylko niech ludzie uwierzą. Ale jestem przekonany, że to też się w wielu przypadkach stanie. Wszak Bóg wie, co robi i wie, jak do tego wszystkiego doprowadzić.

środa, 17 listopada 2010

Chrzest za milion zł, czyli wizyta duszpasterska

Poczułem się ostatnio naciskany, aby coś jednak napisać na blogu. Wszak od kilku dni nic nowego się tu nie pojawiało. Częściowym wyjaśnieniem powodu braku wpisów, jest okres wizyty duszpasterskiej, który kilka dni temu rozpoczął się w naszej parafii. [...]*  Tak, tak... Wizyta duszpasterska, zwana "kolędą" zaczyna się u nas w parafii na 1,5 miesiąca przed pierwszym śpiewem kolęd. Ale - taki to urok dużych parafii, szczególnie budujących się. Czas kolędy, to trudny okres. Szczególnie w naszej parafii, gdy trwa kilka miesięcy i codziennie zaczyna się o godz. 19.00 (sic!). Przedwczoraj wróciłem do domu o 23.24. Ale to jednak wyjątek. Zazwyczaj jednak odwiedzamy mieszkania do ok. 22.00. To niewątpliwie przekłada się na spore zmęczenie, bo ilość innych obowiązków zasadniczo się nie zmniejsza. 

Okres kolędy, to jednak możliwość poznania nowych ludzi. I chociaż zazwyczaj nie ma czasu, aby sobie szczerze z nimi pogadać, to zdarzają się sytuacje, w których rozmowa jest interesująca. Dziś miałem taką niedługą, lecz intensywną. Młody ojciec pytał się, czy musi chrzcić swoje dziecko i czy nie lepiej nie narzucać siłą wiary dziecku i poczekać, aby w którymś momencie życia mogło podjąć samodzielnie decyzję. Pierwsze moje argumenty dotyczyły wiary. [...]. W rozmowie z moich ust padły słowa, dotyczące śmierci dzieci nieochrzczonych, które mniej więcej tak brzmiały: "W takiej sytuacji, boję się, że niekoniecznie największy problem musiałoby mieć dziecko, bo wierzę, że Bóg by sobie jakoś mógł poradzić i przyjąć je do nieba, nawet bez chrztu, ale pytanie, czy pan by sobie poradził przez całe życie z wyrzutami sumienia, że nie zatroszczył się o możliwość życia wiecznego dla dziecka". Powiem szczerze, że te rozumowanie już chyba temu panu coś dało do myślenia i powód do przytaknięcia.

Jednakże chyba najbardziej trafiły do tego człowieka argumenty finansowe. [...] Zapytałem go w ten mniej więcej sposób: "Gdyby pan miał założyć dziecku lokatę (czy ubezpieczenie) na życie, to czy lepiej to zrobić zaraz po urodzeniu, czy za kilkanaście lat, inwestując takie same pieniądze?". Przyznał mi rację, że dziecku lepiej założyć lokatę wcześniej (co ciekawe właśnie niedawno takową założył). Bo za kilkanaście lat kwota wyjściowa jest powiększona już o sporo odsetek naliczanych przez te lata. [...] Podobnie jest z chrztem. Człowiek wcześniej otwierając się na działanie Boga, ma szanse otrzymać od Boga więcej dobra, niż ten, który otworzy się późno. Oczywiście - warunkiem koniecznym jest to, aby dziecko wychowywało się w wierzącej i praktykującej rodzinie.

[...] Powyższy przykład doprowadził ponownie do tematu wiary. Wtedy pojawiła się kolejna moja refleksja: "Gdyby Pan wiedział, jak wygrać milion złotych, spróbował tego sposobu  i okazało by się, że zadziałał, zapewne chciałby pan ten sposób powtórzyć. Ale gdyby się okazało, że może to zrobić tylko w danym momencie i nie w swoim imieniu, ale nowonarodzonego syna, to pewno pan by też się nie zastanawiał, czy zadecydować za dziecko, czy czekać do jego dojrzałości". Rozmówca kolejny raz przytaknął. Na to pojawiło się moje wyjaśnienie: Człowiek, który ma wątpliwości, czy chrzcić dziecko, najwyraźniej nie wie, co temu dziecku daje. Gdyby wiedział, że Bóg i Jego łaska, to najlepsza rzeczywistość, którą można ofiarować dziecku, to nie miałby wątpliwości, czy chrzcić, czy nie. Chrzest i powiązana z nim łaska Boża są o wiele cenniejsze niż milion złotych. Tyle tylko, że tak mogą powiedzieć te osoby, które w Boga naprawdę wierzą. 

Pan na koniec rozmowy stwierdził, że chyba kiedyś przyjdzie ze mną pogadać o wierze. Cieszę się. Chwała Panu!

* kilka fragmentów posta wyrzuciłem, gdy zobaczyłem, jak dużo napisałem

sobota, 13 listopada 2010

Niezły czas

Długi weekend, to dla wielu ludzi czas odpoczynku. Ja w pewnym sensie też odpoczywam, tyle, że w domu. Odpoczywam, mimo tego, że mam co robić. To czas kilku spotkań z różnymi ludźmi, przygotowywania pracy na studia, a także nadrabiania zaległości w spaniu.

Nie obyło się też bez modlitwy nad ludźmi. Modliłem się nad całą rodziną. W tej rodzinie jest kilkoro małych dzieci. Nie wiedziałem, jak mogą one zareagować i na ile to bezpieczne. Dlatego też więcej czasu poświęciłem na modlitwę w domu, jeszcze przed wyjściem. A sama w sobie modlitwa nad nimi była dosyć krótka. Co wynikło z tej modlitwy? Nie wiem... Dosyć spokojna sprawa. Może tyle tylko, że czułem, że Bóg w jakiś sposób dotykał głównie ojca tej rodziny. Matkę chyba nieustannie dotyka - kontakt z nią mam sporo częstszy niż z nim - wszak jest w mojej wspólnocie.

Oczywiście, wydawać by się mogło, że efekty modlitwy mogłoby być może jakieś większe, gdybym się dłużej modlił. I tak, i nie. Oczywiście Jezus wzywa nas do wytrwałej modlitwy, ale z drugiej strony Bogu nie chodzi przecież o gadatliwość, co wiarę i Jemu niewiele z naszej strony potrzeba, by dokonywać wielkich rzeczy. Ja zrobiłem swoje, co uznałem za stosowne w takiej sytuacji. A Bóg niech działa. Być może to, co zrobiłem, to tylko zasianie pewnego ziarna, które zakiełkuje i niedługo przyniesie plon. Oby... Ale spokojnie... Bóg wie co robi.

Wisienką na torcie całego opowiadania o tej modlitwie niech będzie pewna sprawa. Prosiłem znajomych, aby modlili się za nas w trakcie tej wczorajszej modlitwy. I dostali oni słowo poznania: "Oto daje Wam nowe życie". Piękne... Prawda? Jeszcze piękniejsza może być sama interpretacja tych słów - Matki tej rodziny - "mi od razu skojarzyły się z kolejnym dzieckiem". Wiem, że oni myślą o kolejnym dziecku. Ciekawe, czy to naprawdę o to chodziło. Jeśli tak, to za kilka miesięcy o tym tu napiszę. Tak, czy inaczej.... Chwała Panu!

czwartek, 11 listopada 2010

Możesz wierzyć, lub nie

Jakieś 1,5 godziny temu poczułem się niezbyt dobrze. Kręciło mi się w głowie. Dostałem do tego biegunki. Zacząłem pytać: "O co chodzi?" Nie bardzo wiem, czym mogłem się zatruć. Oczywiście pewno by się coś znalazło. Ale w którymś momencie uświadomiłem sobie, że napisałem tu na blogu o działaniu szatana i pewno mu się to nie spodobało. Stwierdziłem - kto wie, czy to moje złe samopoczucie, to nie jego robota. Odmówiłem modlitwę do świętego Michała Archanioła i... biegunka na obecną chwilę odeszła. Chociaż nie jest tak, że idealnie się czuje. Ktoś może stwierdzić, że doszukuję się dziury w całym. Mam nadzieję, że tak nie jest. Ale to, co piszę, to prawdziwe moje odczucia. A Ty? Możesz wierzyć, lub nie... Warto może jednak nauczyć się tej modlitwy:

Święty Michale Archaniele,
wspomagaj nas w walce,
a przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha 
bądź nam obroną. 
Oby go Bóg pogromić raczył, 
pokornie o to prosimy! 
A Ty wodzu niebieskich zastępów,
szatana i inne złe duchy, 
które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą,
Mocą Bożą strąć do piekła. Amen.

(Nie) Wszystko mi wolno

Dziś Święto Niepodległości. Dzień, w którym wspominamy moment, gdy Polska odzyskała wolność. Ważne było to wydarzenie. Pragniemy być wolni, bo prawdziwa wolność jest darem od Boga dla nas. To czyni nas prawdziwymi ludźmi i wyróżnia spośród innych ziemskich stworzeń. Także "ku wolności wyswobodził nas Chrystus" (Ga 5,1). Zatem wolność jest mocno związana z Bogiem i z naszym człowieczeństwem. Zatem wydarzenia sprzed 92 lat pomogły odzyskać to, co się nam należy.

Ale z tą wolnością jest różnie. W tym roku była beatyfikacja ks. Popiełuszki. Trochę wcześniej mieliśmy szansę zobaczyć film "Popiełuszko. Wolność jest w nas". Właśnie. Prawdziwa wolność, to ta wewnętrzna i nikt nam nie może jej odebrać, jeśli sami jej nie oddamy. Ponieważ wolność jest darem Boga, to dzięki łasce chrztu świętego jest ona strzeżona przez Stwórcę. Problem pojawia się, gdy człowiek sam odrzuca tę wolność. Jezus powiedział kiedyś ważne słowa: "Każdy, kto popełnia grzech, jest niewolnikiem grzechu." (J 8,34). Zatem nie można być wolnym, gdy się popełnia grzech. To grzech, który oddala nas od Boga, bądź definitywnie zrywa z Nim więź (grzech ciężki), powoduje, że ograniczamy możliwość korzystania z Jego darów - także prawdziwej wolności.

Ktoś powie - "przecież jeśli jestem wolny, to mogę robić, co mi się chce". No właśnie niekoniecznie. Robienie co mi się chce, to niestety zezwierzęcenie. Przecież robienie co się chce, to robienie bez używania rozumu, bez refleksji. Prawdziwa wolność polega na świadomym wyborze. Robić, co się chce, to pozwolić, by zamiast rozumu wybory podejmowało nasze ciało, żądze, instynkt. A gdzie rozum i sumienie? Św. Paweł w cytowanym już tu przeze mnie liście do Galatów pisze: "powołani zostaliście do wolności. Tylko nie bierzcie tej wolności jako zachęty do hołdowania ciału" (Ga 5,13). 

Oczywiście - ktoś mógłby z tym wszystkich próbować polemizować. Może problem polega jednak na tym, że już jest na tyle zniewolony przez grzech, że nie jest w stanie inaczej myśleć. A może to nie sam grzech zniewala, co zniewala nas osobowo ten, który często mocno przyczynia się do naszych grzechów. Zniewolenie, czy opętanie demoniczne jest jak najbardziej prawdzie i możliwe. I z całą świadomością mogę się pod tym podpisać. Wszak z takimi osobami nieraz mam do czynienia. Człowiek, który odrzuca moc Boga i żyje w notorycznym grzechu może zostać zniewolony. A jeszcze bardziej jest to możliwe, gdy świadomie  sięga po moc ponadludzką i nie Bożą. Znam ileś takich przypadków. I wierz mi, drogi czytelniku, że nie jest to fajna sprawa. Powiem szczerze, że już nieraz byłem przez osobę opętaną: pobity, pokopany, podrapany, pogryziony, opluty i zwyzywany. A, żeby jeszcze ktoś sobie nie pomyślał, że mowa jest o osobach chorych psychicznie, to także od takiej osoby usłyszałem kiedyś - przy innych ludziach - swoje grzechy z przeszłości. Choroba? Tak i to poważna, ale nie psychiczna, tylko duchowa. I taka osoba, która w swoim czasie czuła się bardzo wolna grzesząc, uświadamia sobie, jak fałszywa to była wolność i jak bardzo prowadzi do zniewolenia.  To Bóg daje wolność i tylko życie zgodnie z Jego przykazaniami i Jego prawdą pozwala w prawdziwej wolności żyć.

Zacząłem od Święta Niepodległości i do niego pod koniec wrócę. Polska w XVIII wieku straciła wolność, bo pewne Boże i dobre wartości zostały przesłonięte przez prywatne żądze ówczesnych Polaków - czy to pragnienie posiadania ponad stan, czy sprzedawania kraju przez zaspokajanie swoich żądz w objęciach królowej innego kraju, czy też walki, które zamiast łączyć, Polaków dzieliły. Ktoś mógłby w tym momencie zapytać: "A gdzie w tym wszystkim był i jest Bóg?" On cały czas był. Tyle tylko, że On szanuje naszą wolę. Jeśli człowiek wbrew nawoływaniu Boga idzie własną drogą, potrafi wiele stracić. Bóg dopuszcza takie sytuacje, aby uświadomić ludziom, jak bardzo jest On potrzebny. Zniewolenie będące konsekwencją trwania w grzechu, może być na tyle poważne i ciężkie, że nieraz trzeba długo z niego wychodzić, po drodze uświadamiając sobie, jak ważne są pewne wartości, z Bogiem na czele. I niech to święto (a także cały ten post) będzie dla każdego z nas momentem uświadomienia sobie, jak nie warto żyć w sprzeczności z tym, co Bóg mówi - czy to na gruncie całego narodu, czy własnego życia. Może to się źle skończyć. A powrót do prawdziwej wolności może być bardzo długi i strasznie trudny. 

Niech puentą tego będzie kolejny cytat św. Pawła: "Wszystko mi wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść. Wszystko mi wolno, ale ja niczemu nie oddam się w niewolę." (1Kor 6,12)

poniedziałek, 8 listopada 2010

Polityka a zgorszenie - czyli "oj, chyba podpadnę"

W tym blogu piszę o różnych rzeczach, które się dzieją, ale także o moich przemyśleniach. Dziś pewne przemyślenie na temat dzisiejszej Ewangelii. Czuję jednak, że mogę komuś podpaść.. Ale cóż... wszak św. Paweł pisał: "nastawaj w porę i nie w porę". 

Dziś w Ewangelii słyszymy: 
"Niepodobna, żeby nie przyszły zgorszenia; lecz biada temu, przez którego przychodzą. Byłoby lepiej dla niego, gdyby kamień młyński zawieszono mu na szyi i wrzucono go w morze, niż żeby miał być powodem grzechu jednego z tych małych"  (Łk 17,1-3)

Według Jezusa zgorszenie jest jednym z najcięższych przewinień. Ale zgorszenie może być różnie rozumiane. Dziś jednak nasz Pan mówi o tych wszystkich, którzy są powodem grzechu. Można też to odnieść do tych, którzy przyzwalają na grzech, albo nie blokują możliwości grzechu - mając taką władzę. W dyskusji politycznej, która ostatnio się toczy, przewija się tematyka przyzwolenia na grzech. Jeśli polityk podpisuje się pod ustawą pozwalającą na grzech - staje się niejako powodem do grzechu tych, którzy według takiej ustawy postąpią źle. Tym bardziej, kiedy ten polityk się z tym afiszuje, nie widząc problemu. To jest grzech zgorszenia... I takiemu politykowi można by zawiesić kamień młyński na szyi.

Ale idąc dalej tym torem rozumowania - wyborca, który pozwala, aby polityk popełnił grzech zgorszenia (poprzez ustalenie złego prawa), też niejako staje się powodem grzechu. A w takiej sytuacji... przydałoby się zawiązać sobie kamień młyński na szyi... Może lepiej nie. I mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby. Ale nie możemy tego lekceważyć i spać spokojnie, gdybyśmy wiedzieli, że w jakiś sposób podpisujemy się pod ustawą pozwalającą na grzech.

Wiem, że to, co piszę, może się wielu osobom nie spodobać. Ale co ja poradzę, że do takich wniosków doszedłem? Prawda w oczy kole i trudno się takie rzeczy czyta? Szkoda... Mogę co najwyżej zaprosić do dyskusji...

niedziela, 7 listopada 2010

Dobre spotkanie

Za mną spotkanie, po którym wcześniej nie wiedziałem, czego się spodziewać - wszak zupełnie nie znałem tych osób... Zostało zaaranżowane przez naszego wspólnego znajomego. Chyba dobre było. Oczywiście - dopiero przyszłe owoce pokażą, na ile dobre. Ale było ileś dobrych treści. Ileś słów potwierdzających moc kapłaństwa oraz moc działania Boga. Nie sposób, aby taka rozmowa nie umacniała w tym, co robię. Kolejny raz potwierdza się, że Bóg wie co robi - wie kogo i w jakim momencie podesłać, aby wyszło z tego dobro. Do tego obietnica modlitwy tych osób, których modlitwy, jak mogłem usłyszeć, są wielokrotnie wysłuchiwane. Chyba tego było mi potrzeba, mimo tego, że nic szczególnego nie poczułem. Ale niby dlaczego mam czuć, przecież to nie perfumy...

Dobrze Boże, że jesteś i czuwasz!

Nie da się? Ależ skąd...

Wczoraj okazało się, że jutro wieczorem muszę wyjechać w bardzo ważnej sprawie. Termin nie bardzo ode mnie zależał.

Szkopuł polegał jednak na tym, że w poniedziałek wieczorem zazwyczaj odprawiam Mszę św. Jednakże, aby załatwić wspomnianą sprawę muszę wcześniej wyjechać. Stwierdziłem... no.. może uda się załatwić. Wszak to kwestia porozmawiania z jednym księdzem. Okazało się, że nie tylko ten ksiądz nie może, ale potrzeba wsparcia jeszcze jednego księdza, bo przyjęto więcej intencji do odprawienia. Myślę sobie - "kiepsko" - ale w sercu taka myśl: "Przecież chyba Bóg chce, abym tam pojechał. A jeśli nie pojadę, to i tak coś dobrego z tego wyjdzie". Spróbowałem zwerbować innego księdza, by on może mnie zastąpił. On - czego w sumie się spodziewałem - też nie może. W poniedziałek wraca późnym wieczorem po zajęciach na studiach doktoranckich. Coraz mniej szans na rozwiązanie problemów. Bóg jednak czuwa. Proboszcz, który jutro ma dzień wolny zgodził się zostać na wieczór, a jedną intencję udało się przełożyć na poranną Mszę...

I tak oto, mimo podejrzeń, że nie ma szans na załatwienie tej ważnej sprawy, będzie to jednak możliwe. Bóg tak to wszystko poustawiał, że nie tylko zrobię to, co chyba jest ważne (nie tylko dla mnie), ale jeszcze raz przypomniał: "nie martw się, zaufaj mi... Ja Jestem i czuwam". 

Oj tak!

sobota, 6 listopada 2010

700 wejść... nie to najważniejsze

Przez kilka dni nie pisałem... W sumie, to chyba nie miałem o czym... Nie... oczywiście nieprawdą jest, że nic się nie działo. Dużo się działo. U mnie rzadko kiedy nic się nie dzieje. Może po prostu za mało działo się rzeczy, którymi chciałbym się podzielić. Może musiałem do tego posta trochę bardziej dojrzeć.

Jest jedna rzecz, z której bardzo się cieszę. Chociaż nie jest to najważniejsze. Mój blog, chociaż ma dopiero około 10 dni miał już ponad 700 odwiedzin, bez zliczania moich własnych odwiedzin. Ponad 80% z tego było w ostatnich kilku dniach. Wiele ludzi trafiało na bloga szukając informacji o Monice Brzozie. Cieszy mnie to bardzo z kilku powodów. Fajnie jest widzieć wykres statystyk, w którym oglądalność mojego bloga w niektórych godzinach wzbija się w górę niby Mont Blanc, albo jeszcze wyżej. Do tego cieszę się, że ileś ludzi szuka informacji o Monice. Informacje te były wyszukiwane nie tylko z Polski i Europy, ale także zza oceanu. Pokazuje to wyraźnie, że śmierć Moniki była czymś szczególnym i mam nadzieję, że informacja o niej skupiała nie tylko na niej samej, ale także na tym wszystkim, co ona robiła - a dokładniej na Jezusie Chrystusie, dla którego żyła. Chwała Panu!

Oczywiście nie mogę w tym poście skupić się tylko na cieszących oko statystykach. Nie jestem (chyba) aż takim egoistą. Dlatego też wcześniej o tym nie pisałem. Było w tym tygodniu jednak ileś dobrych chwil - czy to spotkań z różnymi osobami, których dawno nie widziałem, czy to umówień się na rozmowy z osobami, których do tej pory nie znałem. To cieszy. Jestem przekonany, że Bóg w jakiś sposób te osoby do mnie podsyła, albo popycha do tego, aby wróciły. Chwała Panu!

Tu jednak chyba dobre rzeczy się kończą. Trudny ten tydzień. Trudne niektóre spotkania, rozmowy. Trudny nawet i stan fizyczny mojego organizmu. Nie tylko chodzi mi tu o zmęczenie, ale chociażby o częsty i długi ból w prawym boku - nie znam się, ale to gdzieś w okolicach wątroby. Minione dni, to także sytuacje, kiedy dostało mi się po głowie - tak od uczniów (a szczególnie jednego), a także nawet od bliskich. Do tego jakaś oschłość na modlitwie. Gdzieś zagubiłem (mam nadzieję chwilowo) radość z tego wszystkiego. Nie potrafię się cieszyć z tych dobrych momentów, o których pisałem powyżej. A nawet nieraz ich zauważać. Cóż... takie życie. Nikt nie powiedział, że ma być łatwo. Tym bardziej, że każdy ksiądz, który chyba najpełniej spośród ludzi upodabnia się do Chrystusa, może się szczególnie spodziewać trudności, krzyża, a nieraz i odrzucenia. 

Można by tu jeszcze ponarzekać... Tylko po co? Musi być w tym jakiś sens - nawet gdybym ja go nie widział. Myślę, że jednak te stałe próby upodabniania się do Chrystusa powodują te trudności. Szatana to po prostu denerwuje, a Bóg wykorzystuje do mojego (i nie tylko) dobra. Nie mogę się więc poddać. Tym bardziej, że nie jestem sam. Dziś św. Paweł w czytaniu mówi: "Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia". Tak... mimo trudności wiem, że jest Ktoś, kto mnie umacnia - czy to sam bezpośrednio, czy też przez różne osoby i sytuacje, które pokazują, że aż tak źle nie jest. Cieszmy się tym, co mamy. Bóg przecież wie, co robi. I jeśli wprowadza mnie w pewne trudności, to zapewne tylko po to, aby mnie z tego wyprowadzić umocnionym, albo dla pożytku innych osób.

Chwała Panu!

środa, 3 listopada 2010

Spuścizna

Poprzedni post mógł kogoś zdenerwować... Ten będzie jednak troszkę inny...

Może nie ma co patrzeć na sam przebieg pogrzebu Moniki Brzozy. Warto jednak spojrzeć z szerszej perspektywy na umieranie i śmierć Moniki - także i pogrzeb. Monika przez wiele lat życia chciała głosić Jezusa - obejmowała większość działań ewangelizacyjnych w Warszawie w ciągu ostatnich lat. Umieranie Moniki zebrało wokół jej osoby duży potencjał młodych ludzi, dla których Monika była ważna. Myślę jednak, że tak, jak ważna była sama Monia, tak też ważne były jej działania i przesłanie. Życie z Chrystusem i dla Chrystusa oraz przysparzanie Mu kolejnych wyznawców było istotą życia i umierania Moniki. Nie można teraz tego zaprzepaścić. Powinniśmy wykorzystać ten zebrany potencjał ludzki, aby nie ustawał w modlitwie za sprawy ewangelizacyjne oraz prowadził Ewangelizację - nie tylko Warszawy, ale całej Polski, a może i świata. Po Monice została spuścizna, której nie można zlekceważyć, lecz tak wykorzystać, by wydawało to wszystko ogromny plon. Wierzę, że Bóg wiedząc co robi, poprzez chorobę Moniki doprowadził do takiej sytuacji, w której zebrał uczniów Chrystusa, którzy będą narzędziami w Jego ręku, w głoszeniu Królestwa Bożego w świecie. Oby tak się stało. I dla nas wszystkich, którzy w jakiś sposób przeżywamy śmierć Moniki, musi to być zadanie, którego nie można zlekceważyć. 

To zapewne będzie największą nagrodą dla naszej Moni - sporo większą niż oklaski w kościele, czy nawet składane kwiaty i zapalane świece. 

A więc.. Bracie, siostro... 

"Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie. 
Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, 
oczyszczajcie trędowatych,
wypędzajcie złe duchy!
Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie!"
                                  (Mt 10,7-8)

Po pogrzebie...

Monika Brzoza miała dosyć ładny pogrzeb. Do tego tylu ludzi... Około 30 księży - taka liczba zdarza się chyba tylko na pogrzebach kapłańskich, rodziców księży i... wybitnych osobistości. Łatwy stąd wniosek - Monika była osobą wybitną. Cóż... jej drugie imię - zgodnie z homilią ks. Grefkowicza - to Ewangelizacja - a przecież to główne działanie Kościoła. Ups... Nie jest to główne działanie Kościoła, ale... jedyne jego działanie. Nie ma co się dziwić, że tylu było księży i wiernych. Potem jeszcze słowa przesłania od biskupów. Szok... Taki pozytywny oczywiście...

A co do samego przebiegu...? Powiem szczerze - może komuś tu podpadnę - ale były momenty, które mi się nie podobały. Wiele ludzi zaangażowanych w ruchy charyzmatyczne (i oczywiście nie tylko) wie, że ważną rzeczą jest wyrażanie emocji. Jezus nad śmiercią Łazarza zapłakał - bo to jest ludzkie. Dlaczego w trakcie pogrzebu nie było niemalże możliwości na uronienie choćby jednej łzy? Dlaczego w tym momencie, gdy mógłby być czas zadumy, wszyscy wielbią Boga śpiewając i klaszcząc w dłonie? Oczywiście - wszystko ma być na chwałę Boga i umieranie Moniki też na chwałę Boga było. Ale gdzie jest powiedziane, że nie można chwalić przez łzy? W jednej z modlitw Ostatniego Pożegnania (takiej liturgicznej części) jest powiedziane, że Jezus otrze wszelką łzę... Zadam pytanie - którą łzę? Radości? Czy tego smutku, którego nie było?

W trakcie uwielbienia patrzyłem na rodziców Moniki - mam wrażenie, że na ich twarzach rysowała się pewnego rodzaju irytacja... Co by nie mówić - zapewne oni byli Monice najbliżsi. A na 100% ona była najbliższa im. Ja wiem (przynajmniej mniej więcej), że uwielbienie było wolą Moniki... Ale jakoś tak to dziwnie odbieram... Może jestem jakiś "lewy" i się nie znam. Może nie nadaję się do takich spraw. Kto, jak kto, ale ja jako ksiądz, wiem, że śmierć nie jest końcem, a tylko przejściem po nagrodę. Myślę jednak, że to wszystko można było inaczej zrobić.

Biały kolor? Proszę bardzo... Gdy mój kolega zginął kilka tygodni po świeceniach kapłańskich, ostatnią Mszę św. z ciałem zmarłego, księża także odprawiali w białych ornatach. Ale było to wszystko stonowane. W przypadku pogrzebu Moniki chyba tego stonowania zabrakło - do takiego stopnia, że gdyby nie widok trumny w kościele, to trudno by stwierdzić, że to w ogóle był pogrzeb. Mam nadzieję, że celem tego wszystkiego było wielbienie Boga, a nie tylko pewne działanie, by o tym się mówiło.

Wiem, że iluś osobom mogę tym wszystkim podpaść. Przepraszam, jeśli kogoś obraziłem. Nie o to mi chodziło. Co się stało i tak się nie odstanie. Każdy może mieć swoje zdanie - to ja też mam. Trzeba jednak w tym wszystkim pamiętać, aby zamiast dyskusji, jak piękny był to pogrzeb, pamiętać o modlitwie za Monikę. Bo nikt z nas nie wie, gdzie ona teraz jest i być może naprawdę bardzo potrzebuje naszej modlitwy.

A... może dodam jeszcze na końcu... To, że mi się niektóre momenty nie podobały, nie znaczy, że to musiało być bardzo złe. Znam takie osoby, którym się podobało... Ale wiem, że moje zdanie nie jest odosobnione.  Wiem jednak, że Bóg wie, jak to wszystko wykorzystać, aby ludzi do siebie przyciągnąć i by rozszerzało się Królestwo Niebieskie wśród nas. Bo On wszystko wie...

poniedziałek, 1 listopada 2010

Bardzo osobiste wspomnienie...

Treść tego posta napisałem 2 lata temu - z okazji tej samej uroczystości, co dzisiejsza. Ponieważ wpadło mi to w ręce i stwierdziłem, że coś o mnie i moim otoczeniu mówi, stwierdziłem, że warto go umieścić. 
 
Było to około godziny 4. Mrok jeszcze spowijał ziemię. 28 lipca 2006 roku spałem właśnie w namiocie w Kostrzyniu nad Odrą, odpoczywając przed najważniejszymi momentami ewangelizacji na Przystanku Woodstock. Obudził mnie SMS otrzymany od taty, mniej więcej takiej treści:. „Idę do szpitala, zajmij się różnymi rzeczami w domu”. Zadzwoniłem, porozmawiałem. To była ostatnia nasza Rozmowa. Diagnoza - zapalenie płuc, przewidywana wizyta w szpitalu – 2-3 miesiące. Trochę wydało mi się to dziwne – przecież niedawno sam przechodziłem zapalenie płuc – trochę zatem zlekceważyłem sprawę. Nie uwzględniłem tego, że tata od kilku lat cierpiał na nowotwór.

Wieczorem tamtego dnia dostałem wiadomość od brata – stan krytyczny - potrzeba modlitwy. Ileż to ja się tamtej nocy modliłem? – pod krzyżem Przystanku Jezus – na placu woodstockowym – wysłałem wiele SMSów z prośbą o modlitwę. Rano stan zdrowia taty się poprawił. Postanowiłem jednak wracać, nie czekając na najważniejsze momenty całej ówczesnej ewangelizacji. Przez pół drogi modliłem się słowami koronki do Miłosierdzia Bożego, śpiewanej na melodię lednicką - typową dla Przystanku Jezus. Gdy wjeżdżałem do Warszawy otrzymałem wiadomość, że tata cały czas żyje. Trochę odetchnąłem, odpuściłem modlitwę i ze względnym spokojem podjechałem pod szpital na Banacha. Przed drzwiami stał mój brat – tata 10 minut wcześniej zmarł. Wielki ból, płacz. Ja – ksiądz – nieraz spotykający się ze śmiercią – nie potrafiłem sobie z tym wszystkim poradzić. Ale minęły 3 dni – pogrzeb i złożenie do grobu na cmentarzu. Później względny spokój wrócił. 

Historia kilkudziesięciu godzin – jak w wielu naszych rodzinach, jak w rodzinie z Nazaretu, gdy umierał Jezus. Ileż to śmierci dotyka nasze domy? Jakże chcielibyśmy takich sytuacji unikać. A jednak…  

Dziś pewno odwiedzę tatę – pójdę się za niego pomodlić. A chyba jeszcze bardziej pomodlić się do niego. Tak. Właśnie tak. Ja wierzę, że on jest w niebie. I to nie tylko dlatego, że jest to moje pobożne życzenie. Wierzę Jezusowi. On pokonał śmierć. Dał nam szansę na życie. Co więcej – dał nam obietnicę – „Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym.” (J 6,54). Tata zawsze był dla mnie wzorem życia religijnego, życia wiarą, życia sakramentami. Wiem, że nie był doskonały, jak nikt z nas tu na ziemi nie jest, ale wiem, że zasłużył na niebo. Wiem też, jako ksiądz, że w godzinę śmierci ksiądz udzielając sakramentów, udziela odpustu zupełnego – największego daru dla człowieka umierającego, bądź znajdującego się w czyśćcu. I chociaż jest to owiane tajemnicą i wiarą, to jednak wierzę głęboko, że tata jest w niebie. Dlatego też będę się do taty modlił o pomoc dla mnie i dla rodziny. On już wiele dla mnie wyprosił – jestem tego pewny. Jednakże, chociaż być może mógłbym powiedzieć, za aniołem z Ewangelii: „Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych?”, to pewności nie mam, a zatem pomodlę się także za niego – bo wiem, że jest to mój obowiązek, który może ogromnie pomóc memu ojcu. Spoczywaj w pokoju!

Koronka do... Taty

Nie.. w tytule tego posta oczywiście nie chodzi o nową modlitwę. Koronka o której mówię, to oczywiście ta do Miłosierdzia Bożego. A jaki ma to związek z tatą? Dziś idąc na grób mojego taty odmawiałem Koronkę. Ponieważ nie śpieszyłem się z modlitwą, zajęła mi ona całą drogę - tak to się fajnie złożyło. Ciekawe, ilu księży pracuje w tak niewielkiej odległości od grobu swojego zmarłego taty? Pewno niewielu... Jakoś Pan Bóg widocznie chciał, bym obecnie pracował tak niedaleko od rodziny. I widzę, że ma to sens. Wszak ileś dobrych rzeczy w tej rodzinie zaczęło się dziać. Może jeszcze nie wszystko jest tak, jak mogłoby być, ale widzę, że powoli coś się zmienia. Wszak Bóg wie, co robi...

Do tego mam przecież dobrego orędownika w niebie.... Wprawdzie nie odmawiam specjalnej koronki do taty, ale powiem szczerze, że sporo więcej modlę się do taty niż o jego zbawienie. Wierzę głęboko, że on jest w niebie. Wręcz nie wyobrażam sobie innej opcji. To dobro coraz mocniej pojawiające się w naszej rodzinie jest niejako tego potwierdzeniem. Oczywiście - 100% pewności nie mam (zob. post o tym, co wiem, a czego nie wiem) i dlatego co jakiś czas do modlitwy za zmarłych dodaję tatę, ale częściej jednak modlę się do niego o wsparcie i pomoc. 

Dziś - można powiedzieć - jest jego święto. Wszak dziś Wszystkich Świętych - czyli tych wszystkich, którzy już są w niebie. Ja modlę się do Taty, za niego, a on modli się za mnie i za moich bliskich. To jest właśnie świętych obcowanie - o którym mówimy w wyznaniu wiary. Mimo smutku, że pewnych osób fizycznie nie ma wokół nas, to jednak cieszmy się, że mamy takich orędowników w niebie. Wierzę, że od kilku dni mam tam kolejną orędowniczkę - Monikę. I w mojej modlitwie - obok próśb (i Mszy św.) za nią - powoli zaczynam wzdychać do niej o pomoc. Wierzę, że jeśli nawet nie jest jeszcze świętą, to lada moment będzie... A więc...

św. Stanisławie F., módl się za nami!
św. Moniko B., módl się za nami!
Wszyscy Święci i Święte Boże, módlcie się za nami!

2 spowiedzi... a przynajmniej jedna

Jako, że w tym blogu często staram się pokazać, jak Bóg fajnie i ciekawie działa, napiszę o czymś, co miało miejsce dziś. Podobne sytuacje zdarzają się nieraz. O co chodzi? O podsyłanie mi różnych ludzi do spowiedzi bądź to we właściwym czasie, bądź to z problemem, z którym już miałem do czynienia w przeszłości.

Już nieraz tak bywało, że przyszła do mnie osoba do spowiedzi i opowiadała o swoim życiu, a ja się pytałem w duszy: "kto ją celowo do mnie przysłał?". Bo okazywało się, że sytuacja danej osoby jest mi bliska - albo z autopsji, albo z powodu względnej znajomości problemu. Bywało też i tak, że szedłem do spowiedzi czując się zmuszany,bo wyszła jakaś nagła zmiana i musiałem kogoś w konfesjonale zastąpić. I bywało tak, że okazywało się, że ta osoba dzień wcześniej modliła się, żebym to ja konkretnie przyszedł spowiadać. Chociaż mało tę osobę znałem, to ona jakoś czuła, że to akurat ja powinienem ją wyspowiadać. I zdarzało się, że po takiej spowiedzi dosyć szybko pojawiały się owoce - przez np. modlitwę wstawienniczą nad nią, albo wstąpienie do wspólnoty.

Dziś może aż tak nie było (chociaż kto wie? - wszak owoce często pojawiają się ileś czasu po fakcie). Zasadniczo wg grafiku to nie ja miałem iść spowiadać. Jednakże jeden ksiądz musiał wyjechać z parafii, więc ja zdecydowałem się za niego usiąść w konfesjonale - chociaż nikt mnie o to nie prosił. Ponieważ spowiadało nas dwóch księży, tak się złożyło, że przez długi czas nikt nie podchodził do mnie. Już miałem wyjść, gdy podeszła pewna młoda kobieta - nieznana mi. Nie będę oczywiście opisywać, co było w spowiedzi - jeszcze ktoś dojdzie o kogo chodzi i będę miał ekskomunikę na karku. Fakt jest taki, że spowiedź długo trwała, a ostatecznie ona od konfesjonału odeszła ze łzami w oczach. I to prawie na pewno nie były łzy żalu, czy pretensji, że ją skrzywdziłem. Coś się w niej łamało. Jestem przekonany, że to nie był przypadek, że ona do mnie podeszła do tej spowiedzi. Co z tego wyniknie? Nie wiem... Ale być może coś dobrego... Bóg to wie... On przecież wie kogo i jak pokierować, by mógł doświadczyć Bożej miłości...

Później była jeszcze jedna spowiedź. I chyba też dobra... A miało mnie w konfesjonale nie być na tej Mszy... Powiem szczerze, że coraz mniej mnie zaskakują takie sytuacje. Taki jest ten Pan Bóg. On naprawdę nie tylko chce nam dawać życie w obfitości, ale po prostu daje tym, którzy się na Niego otwierają i starają się z Nim współpracować.